Przejdź do głównej zawartości

Nie-wschód słońca na hałdzie...(Murcki - czerwiec 2016).

10 czerwca 2016

Jak wiadomo (albo nie) tak najbardziej na świecie lubię dłuższe włóczenie się na rowerze. Jechanie gdzieś - nie wiadomo gdzie, bez planowania trasy, ani niczego - takie kloszardzkie życie... Wiadomo jednak, że na takie nie zawsze sobie mogę pozwolić...Ale to nie jest tak, że poza tym nie ma nic...Jest dużo. O większości moich przejażdżek nie wspominam tutaj, ale są takie miejsca, które mimo że były produktem krótkich wycieczek są dla mnie ważne (...i chcę, żeby były w tym wirtualnym pamiętniku). Będę więc o nich wspominać...

Taką przejażdżkę uskuteczniłam w czerwcu - była to nocna wycieczka do Katowic (jedna z moich ulubionych nocnych tras!), żeby obejrzeć wschód słońca na hałdzie. Ostatni (...i jedyny...) raz wschód słońca na śląskim zwałowisku oglądałam w 2013 roku (pewnie kiedyś stworzę "sentymentalny" post o mojej trzydniowej śląskiej "wyprawie" i odkrywaniu tego cudownego regionu).

Och! Jak ja uwielbiam Śląsk!  

Wspominałam już o tym w poprzednich postach...Jakież to cudowne i oryginalne miejsce! Obecnie Katowice są postrzegane i pokazywane jako sexy (...i bez wątpienia takie są!). Najlepszym przykładem jest tutaj gloryfikacja Nikiszowca, który najlepiej prezentuje tamtejszy styl budownictwa. Ale tutaj nie o Nikiszowcu (o tym kiedyś napomknęłam już...że lubię to architektoniczne stilo, które niosło za sobą społeczne implikacje wynikające z ekonomicznych motywów), lecz o wschodzie słońca na hałdzie...

Wybrałam się z kolegą...Chyba trochę za późno wyjechaliśmy...Raczej były nikłe szanse, iż pojawiające się na niebie słońce obejrzymy ze szczytu hałdy...Ale jedziemy...
Na którą? Nieistotne.

Trasy nie przedstawiam, bo o różnych jej wariantach już wspominałam - właściwie to nawet nie robiłam zdjęć (bo mam już ich bez liku z innych wypadów rowerowych do Kato. Po co mnożyć byty niepotrzebnie..?).

Po dojeździe do Katowic pogubiliśmy się, w sensie odłączyliśmy się od siebie (właściwie to pierwszy raz jeszcze przed...Troszkę innym trasami jechaliśmy...)...Ja jechałam ciut przed, nie skręciłam tam gdzie trzeba (...a tak niby znam Katowice...)...Czasami jeżdżenie ze mną wychodzi tak, że się odłączam - czasami świadomie, czasami nie (jak wtedy)...Ot taka osobowość, że lubię swoimi drogami, swoim tempem, swoim wszystkim...Chyba, że czuję się za kogoś odpowiedzialna, to wtedy inna sprawa. Tak, że nie skręciłam tam gdzie powinnam, kolega dzwoni, żebym może wróciła,  nie wróciłam, ale dziarsko jadę na Giszowiec - gdzieś tam się spotkamy (zdecydowaliśmy, że uderzamy na hałdę kopalni Murcki)...
Przynajmniej zobaczyłam taką część Katowic, w której jeszcze nie byłam, mimo że byłam tam sto razy na rowerze...Przejechałam Giszowiec i...nie ma hałdy. Po telefonicznym kontakcie z kolegą, który już dotarł do celu, myślałam, że zaraz będę na miejscu, ale to nie jest hałda - ale przecież było wzniesienie, ogólnie lasy, wszystko co mogłoby sugerować, iż to tu...Ale nie...Była tylko kupa węgla...I po co ja się przedzierałam tyle przez las, po szutrze, błocie..? Chyba po to, żeby się upaprać...


Koledze padła bateria w telefonie...Muszę szybko szukać hałdy, żeby długo nie czekał...Ogólnie nie wiem totalnie gdzie jestem, ale szukam...Znalazłam jakieś jeziorko...Katowice są...takie zielone. Dlatego uwielbiam to miasto - za jego nieoczywistość. To nie tylko kominy, huty, kopalnie, jak to kojarzy się tym, którzy nie wnikali w nie, tylko polegają na pobieżnym oglądzie Katowic lub też na..stereotypie (najgorzej!).


Może z tego wzniesienia zobaczę tę poszukiwaną hałdę...? Nie...Dopytałam ludzi i to nie jest w tym lesie...Totalnie nie tutaj! O nie..- jak znajdę to minie chyba godzina (...już trochę minęło...). Gdyby koledze nie umarła bateria w telefonie napisałabym pewnie, że na hałdę to ja dotrę za sto lat...Stwierdziłam, że pewnie czekać tyle nie będzie, ale jadę...Bo jakby czekał to byłoby kiepskie, gdybym olała temat hałdy...Zdjęć po drodze nie robiłam (a był fajny las - ale ja tam wrócę!). panowie wędkarze, którzy nakierowali mnie, potem kolejny pan, który pyta co tam jest...No to ja, że kolega, którego pewnie nie będzie, ale muszę sprawdzić...


Śmieszna akcja: wjeżdżam już na ścieżkę prowadzącą do celu...a kolega właśnie wyjeżdża. Perfect timing!


Wrócił na hałdę, na której spędził już tyle czasu...


Wschód słońca to to nie był, ale...

...i tak było pięknie!

Widok na Kopalnię Węgla Kamiennego Boże Dary, w której pracował Jan Himilsbach - niesamowicie charakterystyczny- ten wygląd, ten przepity głos...- nieprofesjonalny aktor, który wraz z Maklakiewiczem stworzył niezapomniany duet w kilku produkcjach (zaczęło się od kultowego "Rejsu") oraz - może nie każdy wie - pisarz (ja o tym dowiedziałam się zaledwie kilka lat temu oglądając wywiad z Eldo - zaciekawiona sięgnęłam po pisarską twórczość Himilsbacha. Fajny, prosty styl).

Oni przefruwali wszystko, ja bym przejeździła (czytaj: przejadła na wyprawach...). Bohaterów filmu charakteryzuje ten styl podróżowania, który jest bliski mojemu sercu - bez planu...Tak, że bardzo lubię filmowy  twór Andrzeja Kondratiuka - "Wniebowzięci".

 musimy lecieć, bo samoloty nam uciekną


Ależ byłam zdziwiona, że kolega się nie zachwyca tym cudnym miejscem...
 Powiedział, że robił to przez ostatnie 2 godziny...Oj tam, oj tam...





Świetne miejsce! Mam słabość do Śląska ze wszystkimi jego aspektami.


O ja..- przecież to graffitti mówi o nas - Miasto spało, my nie...


Na dworcu nie wiedziałam, co dalej ze mną...
 Mam dzień wolny, ale zaraz będzie mi się chciało spać. Z drugiej strony przecież lubię Śląsk - najczęściej jestem tutaj w nocy, a jest pewne miejsce, które od dłuższego czasu chciałam odwiedzić. Tak, że kolega pojechał (nie miał dnia wolnego),...
 

...a ja zostałam jeszcze.


Akurat w Katowicach odbywał się jarmark! 


Moją uwagę przykuło litewskie stoisko (byłam tuż po nadbałtyckiej wyprawie).


To również coś dla mnie - takie albańskie klimaty (...byłam przed bałkańską wyprawą numer 2, z której posty to pewnie dopiero zimą wrzucę...).



O! - to jest to miejsce, które bardzo bardzo chciałam odwiedzić od dłuższego czasu:


Jestem zachwycona! Klimatem księgarni - pies sobie tam chodził i obwąchiwał mnie, gdy ja przeglądałam książki - a było co przeglądać! Sztuka, design, architektura, fotografia, film/muzyka, moda, literatura, humanistyka i silesiana, która przykuła moją największą uwagę. Ostatecznie zakupiłam książkę "Antologia. Najpiękniejsze śląskie słowa", bo jak wspominałam powyżej, lubię Śląsk w każdym jego aspekcie mając na myśli również język. Słowa, które znajdują się w publikacji są efektem konkursu zainicjowanego przez Muzeum Śląskie, na który swoje propozycje wysyłali Ślązacy (rodowici lub tacy, którzy tam spędzili dużą część swojego życia), czyli ta antologia jest autentyczna. Nie jest sztuczną kreacją językoznawców, lecz tworem "prawdziwych" ludzi. Jak podkreśla we wstępie Dyrektor Muzeum Śląskiego, Leszek Jodliński oraz Redaktor Naczelny katowickiej redakcji Gazety Wyborczej (która to była współtwórcą konkursu): Mowa śląska, a przebieg i wyniki konkursu są tego wymownym potwierdzeniem, jest nadal jednym z najważniejszych symboli trwania i zbiorowej tożsamości mieszkańców Górnego Śląska. (...) Każde z pomieszczonych tutaj słów jest ważne, jest wspomnieniem, przypomnieniem osób, zdarzeń i miejsc na serdecznej mapie Górnego Śląska.

Przytoczę jedno z tych najpiękniejszych słów, które znalazło się w publikacji (przytoczenie właśnie tego słowa nie wynika z piękna jego brzmienia, lecz niewątpliwego piękna..desygnatu):

Koło - To może być z rułką labo damka. Na kole idzie się przejechać albo karnąć. Siedzi się na zycu i byndaluje. Galoty trza mieć zapiynte zicherkom, bo nogawica może wlyźć do kiety. Koło musi musowo szusblechy, bo na marasie idzie się schlastać plecy. Downij koło to był luksus yno dla bogatych, a jak biydok sie go kupił, to już na nic innego mu nie stykło. Ludzie powiadali: że się kupił koło, to mo dupa goło. Tako fajno rzecz to koło, yno czemu Poloki godają na to rower?

Btw, książka oprócz podkreślanego powyżej autentyzmu oraz piękna mowy śląskiej, jest cudownie wydana!

...na pewno podczas którejś z mojej eskapad rowerowych do Kato, wrócę do tej księgarni po więcej!


http://www.zlabuka.pl/


DYSTANS: 130 KM

Komentarze

  1. siedzi się nie na zycu, yno na zicu
    pozdrawiom ze Rybnika :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Korona Gór Polski cz.10 - Ślęża (718m npm)

21, 22 lutego 2018 Rozgrzana izraelskim (palestyńskim) słońcem postanowiłam pewnej nocy wsiąść w pociąg do Wrocławia, by mimo niebotycznych mrozów zdobyć kolejny szczyt z Korony Gór Polski - Ślężę. Zastanawiałam się, czy dam radę, czy nie zamarznę, ale mam taki okropny problem, że nie znoszę monotonii, nudy, tych samych tras. Zwłaszcza, gdy wracam z miejsc, w których kipiało od wrażeń, nowości, emocji. A tak było w Izraelu/Palestynie...Ale o tym nie tutaj...Postanowiłam, że muszę gdzieś wybyć. Zewnętrzne warunki spróbuję pokonać. Co z tego wyjdzie zobaczymy. Wsiadłam w nocny pociąg jadący 5 godzin. Pośpię...Choć w pociągu, choć 5 godzin. Zawsze coś. Nie pospałam nic...Zainfekowana rowerową przygodą do szpiku kości myślałam o kolejnej wyprawie - gdzie. W zasadzie to wymyśliłam sobie pewne miejsce, które zaczęłam czuć wewnętrznie mocno, jednak czy zewnętrznie jest to wykonalne? Chyba nie...Tak, czy siak zamiast spać zajęłam się grzebaniem w Internecie, gadaniem ze znajomymi na ten t

"Nad morze" cz.1 - Kraków-Gdańsk

 Moja najdłuższa przejażdżka rowerowa w 2014 roku to wycieczka z Krakowa na Hel. W ciągu 9 dni (dojazd + pokręcenie po okolicy) przejechałam 1087 km, więc dystans w stosunku do czasu nie jest obłędny, ale sama wyprawa w jakimś sensie była. Było to 9 dni w ciągu, których byłam odcięta od wszystkiego. Nie liczyłam czasu - dni odmierzałam "ostatnio spałam w...,wcześniej w...". Kilometrów też nie liczyłam, bo pierwotne wobec dystansu było zwiedzanie miast - w paru byłam po raz pierwszy, do kilku innych mam sentyment, więc chciałam w nich dłużej zostać. Zasadniczo była to wyprawa "na dzikusa", czyli bez planu, jedynie z celem. Nie miałam zaplanowanego żadnego noclegu, co spowodowało parę stresowych sytuacji, ale zawsze wszystko się dobrze kończyło (nawet, gdy raz noclegu nie znalazłam...). DZIEŃ PIERWSZY - 150 km Ruszyłam niewyspana...dziwną trasą - przez Dolinki Krakowskie, czym zdecydowanie nadrobiłam, gdyż nie dało się tam jechać zbyt szybko. Kierowałam się

Korona Gór Polski cz. 8 - Lackowa (997 m npm)

16 sierpnia 2017   Wstałam rano. Ruszyłam na dworzec. Jak zwykle nie spałam długo. Za mało. Cóż...Pasja wymaga poświęceń. Dla pasji można dużo - żeby tylko coś przeżyć...coś zobaczyć...gdzieś być...Może sprawdzić siebie? Wsiadłam w pociąg. Bilet kupiłam u konduktora, bo jak zwykle byłam późno na dworcu. W ostatniej chwili. Wystarczyło czasu tylko na to, żeby ruszyć na peron. Wysiadłam w Starym Sączu. Z moich obliczeń wyszło, że stąd najszybciej będzie na szlak. Chyba nie poszła dobrze mi ta matematyka... I woke up early in the morning. I did not sleep long. Too short. Ech...I went by train to Stary Sącz - it is close to the trail. I thought that is the best to leave the train there, but I think that I was wrong... Jednak trzeba do Nowego Sącza. O mało nie zostałam potrącona. Pan nie widział, bo to nie ścieżka rowerowa, to chodnik. Ścieżki nie ma, sprawdzam trasę, więc jadę chodnikiem wyglądającym, jak ścieżka. Mam wątpliwości, czy to oby nie ścieżka. Nic się nie stało