Przejdź do głównej zawartości

Made in Romania cz.5 - Powrót do Polski

7 ,8, 9 maja 2017

Mój pokój, który dzieliłam z innymi osobami. Właściwie to nie wiem, czy ten hostel nie składał się tylko z tego pokoju, jeśli chodzi o kwestie sypialne....


Kawa! Tego dnia pani była miła. Wczoraj po prostu została wybudzona ze snu w środku nocy. Tego chyba nikt nie lubi...Btw, to na tych kanapach spał pan portier, w związku z czym byłam lekko zaniepokojona, czy nikt nie wkradnie się na podwórko i nie porwie mojego Cube'a (skoro pan portier śpi...).


Na szczęście nic takiego się nie stało...Stał (inne rowery też) tam, gdzie go pozostawiłam.


Mogłam ruszyć dalej w Rumunię. Jednak najpierw pozwiedzam miasto Cluj Napoca.


Przez miasto toczą się różne pojazdy - rowery, trolejbusy....


W tym pojazd, który kocham najbardziej na świecie - mój Cube...
Jadę poznać choć trochę stolicę Siedmiogrodu z jego burzliwymi etnicznymi dziejami - w XIII wieku osiedlali się tu Niemcy zachęcani do tego przez węgierskiego króla Stefana V, później przeważającą część mieszkańców stanowili Węgrzy, obecnie większość mieszkańców miasta to Rumuni.


Sobór Zaśnięcia Matki Bożej w Klużu-Napoce.



Na lewo: Plac Michała Walecznego (hospodara Mołdawii, księcia Siedmiogrodu).
Na prawo: wieża.


Plac Avrama Iancu, który jest dla Rumunów bohaterem narodowym (walczył o demokrację), dlatego też postawili go na cokole, by górował nad centrum miasta oraz Soborem Zaśnięcia Matki Bożej, który został zbudowany w latach 1923 - 1933 z inicjatywy biskupa Mikołaja.



Teatr Narodowy w Kluż Napoce zbudowany w latach 1904-1906, jako Teatr Miejski (Węgierski).



X muza..: Kino Victoria.


Na co zwracam uwagę w miastach, do których dojeżdżam na moim rowerze..? Na infrastrukturę rowerową. Jak sprawy się mają w Kluż Napoka..? Całkiem dobrze.
Wilczyca Kapitolińska - również i w transylwańskiej stolicy nie mogło zabraknąć pomnika prezentującego swoiste dziedzictwo Rumunów.


"Existenţa unui popor nu se discută, ci se afirmă!"


Kluż Napoka będzie jednym z gospodarzy EuroBasket 2017.



Budynek Ratusza Miejskiego.


Kluż Napoka, jak widać na zdjęciu, ma cudne kamienice.


Największy kościół w Rumunii - Kościół rzymskokatolicki św. Michała. Ta monumentalna świątynia zaczęła powstawać w XIV wieku.


Pomnik Michała Walecznego (rum. Mihai Viteazul) - hospodara Wołoszczyzny, hospodara Mołdawii, księcia Siedmiogordu. Jest to kolejny bohater narodowy Rumunów. Stawił opór Turkom, zjednoczył trzy części Rumunii.


Cerkiew.


Ulica Franklina Delano Roosvelta.


Constantin Daicoviciu - rumuński archeolog i historyk.


Wiele razy wspominałam, iż kolekcjonuję magnesy z krajów, które zjeździłam na rowerze. Chciałam mieć tę pamiątkę również z Rumunii. Jeżdżąc po mieście rozglądałam się za miejscem, w którym mogłabym kupić taki suwenir. Nie było takowego...Jakże ja się ucieszyłam, gdy trafiłam w miejsce z poniższego zdjęcia..! Są ludzie, kramy, więc może będą i pamiątki rumuńskie. Niestety moje nadzieje na zakup magnesu szybko zostały rozwiane...
Byłam nawet w informacji turystycznej. Trochę zapytać o magnes, ale głównie po to, żeby pogadać sobie z panem...Tak po prostu. Popytać, jak będzie z moim powrotem (chciałam wracać pociągiem, ale nie z Rumunii - ten kraj tylko na rowerze!). Sprawdziliśmy różne opcje. Zasadniczo to ja miałam pomysł, jak mogę wracać, ale nie miałam nic ustalonego, nic sprawdzonego. Nie martwiło mnie to - zawsze jakoś to będzie...Jak było (trochę ciężko...) w dalszej części...Ale nie uprzedzajmy faktów...


O! Jest sklep z etnicznymi strojami...Zamknięty...


Kluż Napoka jest drugim po Bukareszcie miastem uniwersyteckim w Rumunii.



Zauważyłam Muzeum Etnograficzne. Wstąpiłam. Zapytałam, czy znajdę tu może magnes. Tak! Wybór nie był duży, ale...magnes mam.


Następnie trafiłam do sklepu z ciuchami (była niedziela, więc nie jest oczywiste, że takowy przybytek był otwarty...). Najpierw weszłam do niego tak na szybko, nie przypinając nawet roweru. Po chwili wyszłam z niego, by jednak go przypiąć - wiedziałam, że spędzę tam więcej niż kilka minut. Kupiłam cały worek moich "typowych"rowerowych pamiątek (nie magnesów...), bluzkę oraz cudowne złote spodnie, które wydawały się być uszyte specjalnie na moje nogi (do dziś żałuję, że nie wzięłam również srebrnych...nie powstrzymała mnie ich cena, bo była bardzo niska, lecz to, że wydawało mi się, że nie zmieszczą się w moich sakwach; wydawało, bo wiadomo, że jakoś bym upchnęła...). Poprzedniego wieczoru wypłacając pieniądze z bankomatu zastanawiałam się na co je wydam (nie była to duża kwota, ale i tak urodziła w mojej głowie taką myśl...). Trudno nie było...Btw, wydałam nie wiele, rzeczy kupiłam dużo...Rzeczy z historią, czyli moim dojazdem do Rumunii na rowerze.


Park Centralny.



Niedzielny chill...


Cluj Arena - macierzysty stadion klubu Universitatea Kluż Napoka, otwarty w 2011 roku.


Chciałam podjechać również na lotnisko, by je obejrzeć, ale stwierdziłam, że do Oradei mam kawałek, a wcześnie nie jest...


Obieram kierunek na miasto Oradea.


Znów ten miły dla mych oczu, typowy rumuński widok!


Jadę pośród rumuńskich pejzaży...


Troszkę się bałam tego słodziaka, że zacznie mnie gonić...Na szczęście wyglądał i zachowywał się bardzo pokojowo.


Bardzo zależało mi, by kupić magnes w Kluż-Napoce. Tyle czasu poświęciłam na szukanie w różnych zakamarkach miasta (choć dzięki temu zjechałam sporo miasta), gdyż wiedziałam, że w Oradei będę o takiej porze, że nic nie kupię. Byłam przekonana, że jeśli nie kupię w Kluż-Napoce to już nie uda mi się zdobyć rumuńskiego magnesu...W małych miasteczkach po drodze przecież nie będzie...Nic bardziej mylnego! W pewnym miasteczku mym oczom objawiły się kramy wyposażone w magnesy i wszelkie inne rumuńskie suweniry. Większy wybór, tańsze...I jakoś tak fajniej kupować od rumuńskiej babuleńki...Ale skąd mogłam wiedzieć..?



125 km do Oradei. Mało. Po płaskim. Płasko to tu nie było...


Ja ciągle wjeżdżałam...


Ogólnie fajnie. Nawet bardzo fajnie.


Wiele razy podkreślałam, jak bardzo kocham podjazdy! Tylko jeśli przez 125 km będę jechać pod górę to kiedy dotrę do tej Oradei...Było późne popołudnie (bardzo późno wyjechałam z Kluż Napoki).


Tu byłam po 40 km podjazdu. Nogi usatysfakcjonowane!


Oczy również!


O! Tu już prawie płasko. Można by pomyśleć, że w związku z tym śmignę w try miga...


Tych owieczek i baranków było milion!


Kochane!


I znów kramy...Tutaj kupiłam kolejny magnes - podkowę. Bo z czym w dużej mierze będzie mi się kojarzyć Rumunia? Z końmi! Niech przyniesie mi szczęście! Jeszcze więcej szczęścia!


Wjeżdżam do miasta Huedin. Jeszcze nie wiem, co za cuda mnie tu czekają...


Najpierw: uroczy kucyk pasący się przy drodze.


Przemykam przez miasto i...


...widzę pałac.



Jadę dalej trochę oszołomiona tym architektonicznym eklektyzmem.


Ja już dobrze wiem, do kogo (w sensie grupy etnicznej) należą te okazałe budowle...



Domów tego typu było w miasteczku pełno! Romskie domy cechujące się pomieszaniem z poplątaniem, różnorodnością elementów, to kolejny typowy obrazek MADE IN ROMANIA. Cieszę się, że widziałam to na własne oczy! Wcale tego nie planując!


Co by nie mówić o wartościach natury estetycznej (to jest zawsze względne), te domy robią wrażenie. Wyglądają, jak pałace godne Jego Królewskiej Wysokości...

Btw, w pierwszym - słowackim etapie wyprawy odwiedziłam "cygańskie getto" (Lunik IX w Koszycach), gdzie stoją podpalone bloki bez okien, teraz jestem w Rumunii i oglądam romskie pałace...


Wszystko pięknie tylko martwiła mnie jedna rzecz...Przede mną były góry. Ogólnie super - cudny widok. Zastanawiałam się, czy będę musiała je pokonać...Fajnie - podjazdy. Tylko zapadała noc...Łudziłam się, że nie, nie będę musiała znaleźć się za górami, ale wiedziałam, że jest inaczej...Gdzie niby miałoby być miasto..? Oczywiście, że za górami...Oj długa nocna przejażdżka to będzie...Zastanawiałam, się czy bezpieczna...Gdy jedzie się szybko to jest inne poczucie niż wtedy, gdy się powoli wspina...W nocy...Pod górę...Przez lasy...Samotnie...


Co zrobię..? Nic. Trzeba jechać. Jechałam. Nie zatrzymując się. Nawet jadłam jadąc (wpychałam sobie do ust pełno orzeszków i je gryzłam pędząc na rowerze, sięgałam do kieszeni po czekoladę i nie schodząc z roweru pochłaniałam czekoladowe kalorie, by mieć energię...).


Jedynie w tym miejscu przystanęłam na parę minut.


Poza tym zrobiłam ten odcinek na jednym wdechu. W pewnym momencie był niezły podjazd (serpentyny!). Plecy miałam mokre, gdyż nie zdejmowałam z siebie warstw, by za chwilę je znów wkładać...Nie było źle, choć momentami tak creepy...Było mi trochę smutno, że...tracę widoki. Byłam wysoko. Wokół góry. Widoki - na pewno obłędne, a ja ich nie mogę podziwiać, bo jest ciemno...Dotarłam na najwyższy punkt. Były tu knajpy, kramy i fajny widok na światła miasta w dole.


Teraz będzie tylko płasko lub z góry. Pędziłam, jak szalona (na stojąco, żeby to tempo było jeszcze lepsze). Nie dlatego, że chciałam być na miejscu, że się bałam (jak wspominałam, gdy tempo jest dobre to jest inaczej, niż gdy wdrapuje się pod górę i ma się świadomość, że jakby coś się działo to nawet nie będzie możliwości ucieczki...Tak psychologicznie działa ukształtowanie terenu, gdy samemu przemierza się obcy kraj nocą...W Bośni, gdy pierwszy raz jechałam tam sama w nocy, miałam takie same odczucia - pod górę lekkie obawy, po płaskim lub z góry - luz...) tylko dlatego, że miałam kupę energii (mimo, że do tej pory przez ponad setkę głównie wjeżdżałam...).


Jechałam słuchając:

Loredana - Made in Romania

Wow! Co za uczucie! To osobisty rumuński hymn mojej wyprawy rowerowej do tego kraju. Miała być straszna noc, była bezbłędnie piękna!


Zatrzymałam się na stacji, by złapać Wi-Fi (już dałam znać, że żyję...ale chciałam jeszcze poopowiadać, bo kipiałam pozytywnymi emocjami, które wręcz ze mnie parowały, uchodziły z mojego mózgu, ciała - zewsząd...). Stanęłam. Jakiś przystojny gość mówi: "Bună seara". "I do not speak Romanian". Wyszło, że on też jeździ na rowerze, że jedzie do Oradei, czyli tam gdzie ja. Zaproponował, że może mnie podrzucić. Nie, ja chcę dojechać. Zrozumiał, bo jak wspomniałam, sam śmiga na rowerze. Po chwili rozmowy pożegnaliśmy się i ja ruszyłam. Jadąc minął mnie jakiś samochód, mignął światłami, gość pomachał...Miło. Jadę sobie dalej, sięgając po kolejną czekoladę, gdyż chyba spaliłam już tamte kalorie doszczętnie, choć dużo czasu nie minęło...Ale "trochę" energii niewątpliwie poszło...Jadę, jem czekoladę, słucham:

Palya Bea - Tchiki Tchiki

i innych kawałków ze ścieżek dźwiękowych do filmów Gatlifa (rumuńskiego reżysera). Czuję taką dzikość w sercu i szczęście w duszy. Mam wszystko! Może być lepiej...? Okazało się, że tak! Nagle zatrzymuje się jakieś auto. Wysiada z niego ten gość i mówi: "I just want to give you something". Daje mi lampki, kamizelki...(Moja lampka padła). Oszołomiona dobrocią obcego człowieka spotkanego w środku nocy na stacji, wzięłam (kamizelki nie, bo miałam kurtkę z odblaskami, a w sakwach kamizelkę - przynajmniej tak mi się wydawało...Okazało się, ze zgubiłam. Chyba zostawiłam w hostelu w Cluj Napoca, czyli...podświadomie oznaczyłam teren - ja jeszcze wrócę do Rumunii!). Co jest warte zauważenia: on mnie minął, czyli on wrócił, żeby mi to dać...Wow! Btw, tylna lampka jest świetna, bo mam ją przymocowaną do bagażnika, więc nie mam już problemu z tym, że sakwy zasłaniają światełko. Dał też kontakt do siebie, gdybym czegokolwiek potrzebowała. A ja...stałam tam, jak kosmita przy tym przystojnym mężczyźnie zastanawiając się, czy nie jestem brudna od tej czekolady, którą przed chwilą pochłonęłam...Nieważne. Świetna akcja! Kolejna niesamowicie miła osoba spotkana podczas tej wyprawy...


Chyba jestem blisko, bo w oddali już całkiem śmiało majaczą światła miasta. Lubię nocne dojazdy do miast...Mają niepowtarzalny klimat! W nocy miasto wizualnie daje o sobie znać dużo wcześniej...
Co zwraca uwagę na tym znaku..? Węgierska nazwa miejscowości.


A no! Jestem w kolejnym większym rumuńskim mieście - Oradei. Niestety ostatnim większym podczas podróży po tym kraju...


Zmierzam do centru,....


...ale wcześniej fotka przy znaku.


Uznałam, że jest to idealne miejsce na...obiad. Byłam głodna - orzeszki oraz czekolady jedzone przez ostatnie kilometry to była tylko lekka przegryzka, by mieć energię wjeżdżać, a potem pędzić świetnym tempem (Zdrowa nie zdrowa, była to dobra energia! Były efekty!).
Usiadłam z chlebem, fasolą (na którą miała ochotę już wcześniej, ale nie chciałam się zatrzymywać), nożem, mapą...Przypominam sobie jakieś ostatnie obiady, kolacje w restauracjach i...wybieram fasolę z chlebem pod tym rumuńskim znakiem. Tak nie wiele mi potrzeba do szczęścia...Wystarczy, że przejadę setki km na rowerze i zjem...fasolę (albo coś takiego..).


Delektuję się fasolą oraz chwilą. Nagle odwracam się i...nie tylko ja tutaj sobie jem. W środku nocy przy wjeździe do miasta pasły się konie...Taki widok tylko w Rumunii spotkałam...Podkreślałam, że kocham konie, więc już w ogóle dla mnie to było wielkie "wow"! Jest idealnie!


Ruszam dalej, a tu dwa kolejne konie sobie śpią. Jeden wyglądał jakby zdechł...Zmartwiłam się..Niepotrzebnie, przeze mnie się obudził (ja do nich mówiłam...ktoś widząc mnie z boku na tym rowerze w środku nocy mówiącą do koni - po polsku, nie znam rumuńskiego...- mógłby pomyśleć, że coś ze mną nie tak...). To nic...Chwilo trwaj wiecznie!


Wstąpiłam na stację na kawę. Jacyś panowie z Mołdawii mówili coś o tej Mołdawii...Mogłabym się zabrać z nimi...Przecież chciałam jechać do tego kraju. Tylko na rowerze, tak by się nie liczyło...


Oradea jest położona nad rzeką Crișul Repede. Pięknie jechało się jej pustymi bulwarami w środku nocy, gdy światła miasta odbijały się od tafli wody...


Piękne centrum miasta!


Na znaku była również węgierska nazwa miasta - Nagyvárad. Swojego czasu, przez parę stuleci, było to nawet jedno z najbogatszych miast Węgier. 
W granicach Rumunii miasto znalazło się po rozpadzie Austro-Węgier. Wtedy większość populacji stanowili Węgrzy, dziś jest ich nieco ponad 25 procent.



Budynek ratusza.


Całe piękne centrum Oradei wraz z tymi majestatycznymi budowlami (często: secesyjny styl), których podświetlenie potęgowało taki..bajkowy efekt, należało tylko do mnie! Bezcenne!


Zgłębiałam się również w zakamarki centrum...


Noc, Oradea, mój Cube i ja...


Potem przed budynkiem ratusza zjawił się autobus...Noc powolutku dobiegała końca.


Jak widać na zegarze była godzina 5:10.


Czas ruszyć dalej...



Powoli robiło się jasno.


Na mojej drodze pojawiła się piekarnia. Pierwsi klienci (w tym ja..) mogli zakupić świeżo upieczone rumuńskie wypieki. Pyszne!


Nie byłam na lotnisku w Cluj Napoca, ale w Oradei będę...Nie jest daleko. Pognałam tam. Odczuwałam potrzebę snu? Nie. Zmęczenie? Nie. Nade mną cudne niebo...Jest pięknie!


Tylko...lotnisko zamknięte! Chyba nie pozwiedzam...


Ruszyłam na Węgry. Tam chciałam wsiąść w pociąg.


Kolejka tirów do granicy. Może taka opcja - tir..?


Wstąpiłam jeszcze do ostatniego rumuńskiego sklepu. Zakupy robiłam troszkę śpiąca, bo to już zaczynało się dziać...- sen już przypominał o swoim istnieniu...


Chciałam kupić to "etniczne" wino. Ale jak przewiozę..? Ono tyle miejsca potrzebuje...Takie kruche...Kupiłam, więc rumuński czekoladowy likier w bezpiecznej plastikowej butelce (...i inne smakołyki).


Ostatnia rumuńska kawa.


Jestem na Węgrzech. Znów.


Ciut śpiąca już jestem, ale mogę jeszcze jechać. Jechałam dopóki nie było...zakazu. Tzn. potem też jechałam ścieżką, a jak się skończyła to testowałam polną drogę - mylna...Muszę przez miasteczka...


Jako, że chciało mi się spać stwierdziłam, że w tym mieście poszukam stacji i wsiądę sobie w pociąg, który zawiezie mnie pod granicę ze Słowacją. W pociągu zdrzemnę się parę godzin...


A cóż to za inwazja węgierskich rowerzystów..?


Znalazłam stację, a na niej...bardzo niemiłą panią. Wszystko zaczęło się od zdjęcia mojego roweru przed stacją. Otóż pani myślała, że głównym elementem zdjęcia ma być ona (paliła papierosa przed stacją). Powiedziała, żebym nie robiła jej zdjęcia...Ok......
Gdy poszła kontynuować swoja pracę okazało się, że nie mówi po angielsku i nie wykazuje wielkiej chęci, by spróbować mnie zrozumieć. Ale..jakoś się udało. Pokazywała mi, że "bicycles not allowed" (w najbliższym pociągu, w kolejnym już tak)...Znalazł się jakiś rumuński chłopak, który tłumaczył. Przetłumaczył, że w tym nie można. Zdziwiłam się...On również...Skomentował, że w Rumunii to jest "jak w f**kin India" (czyli wchodzę z tym co mam, tam gdzie jest miejsce). Przetłumaczył również komentarz pani, że ja na rowerze dotrę szybciej. Gdybym była w pełni sił to wiadomo, że tak, ale chciałam spać. Poza tym nie wiedziałam o jednej rzeczy...Stwierdziłam, że pojadę tym pociągiem, ale na pewno nie z tej stacji...Okropna ta pani od biletów...Czas mam to się przejadę na kolejną.


Węgrzy są mistrzami ścieżek rowerowych!


Postanowiłam zjeść śniadanie na węgierskiej ścieżce rowerowej.


Posilona jadę do jakiegoś miasteczka, w którym jest stacja kolejowa.


Znalazłam ją w tym.


Choć znaleźć jej nie było łatwo...Poszłam do budki pana, który był totalnie nie od tego...Zaangażował się w moją sprawę. Potem myślałam, że stacja to ta stajnia...Pan w gumowcach wytłumaczył, że dalej...W końcu jestem. A tam..? Niemówiący po angielsku pan. Może aż tak niemiły, jak pani na poprzedniej nie był, ale kulturą też nie grzeszył...Zresztą druga pani też. Próbuję się dowiedzieć, czy jakoś wrócę do domu, a tu sesja zdjęciowa...Pan przerywa obsługę mnie, bo jakaś pani robi zdjęcia...Tu okazało się o co chodziło pani, która stwierdziła, że wcześniej dojadę na rowerze. Kilka przesiadek. Nie zdrzemnę się...Zmartwiło mnie to bardzo...


Nie zdrzemnę się, bo ja nawet nie wiem, gdzie wysiadam...Za ile dana stacja...W związku z tym nie przypinałam roweru, bo okaże się, że stacja będzie lada moment i nie zdążę odpiąć. Jeszcze trzeba wynieść rower, sakwy...(Już raz pociąg przyciął mój rower i ruszył, podczas gdy ja byłam na zewnątrz i trzymałam ten rower idąc...Na szczęście konduktor zauważył i zatrzymał pociąg. Dziękuję, za taką akcję znów...). Miałam rozpiskę, o której będzie na danej stacji, więc trochę mi się przysypiało, ale tak czy siak zasnąć nie mogłam...Btw, mój rower stał w przejściu...Nieprzypięty...Ktoś mógł sobie go "pożyczyć"...Dwa lata temu na Węgrzech spałam po 500 km dystansie bez noclegu - tzn. z jakimś mini drzemkami - na stacji kolejowej (BAŁKAŃSKA PRZYGODA cz.15 - Nothing worth having comes easy - FIN) - rower tak samo był nieprzypięty...Jedna przesiadka nie poszła...Miałam na nią 3 minuty. 3 minuty na przesiadkę to jest ultra mało, 3 minuty na przesiadkę z rowerem i sakwami do tego na peronie na stacji, na której jest się pierwszy raz - niemożliwe! Wysiadam i widzę pociąg, który odjeżdża. Pytam pana konduktora, czy to ten. Tak ten. Dodam, że wcześniej dopytywałam o tę stację, przesiadkę - pan konduktor wiedział o mnie. Wiedział, że jadę tym pociągiem, wiedział, że jestem z rowerem...Poza tym, kto mi sprzedał taki bilet nie tłumacząc nic...? O jak mi nerwy poszły.! .Gdybym nie zdążyła z własnej winy to ok, ale tutaj poczułam się oszukana. Zaczęłam awanturę i...zachciało mi się płakać. Pierwszy raz podczas jakichś trudności na wyprawie, poszło kilka łez...Chodziło o to, że ze wszystkim muszę sobie radzić sama. Jestem około 50kg kobietą i sama muszę to wnieść, wynieść, znaleźć drogę, wszystko wiedzieć (dodam, że telefon padł, power bank padł...), wszystko ogarnąć. Sama. I pan konduktor choć wiedział o mnie mi nie pomógł. Niewyspanie dało też o sobie znać...Cyborgiem nie jestem....Ale bynajmniej nie siadłam i nie płakałam...O nie...To nie ja...Poszłam robić awanturę w kasie, że chcę zwrot pieniędzy, chcę pisać skargę, co to ma być, że pierwszy raz spotykam się z czymś takim, a dużo podróżuję, że co to ma znaczyć, gdy pani zaczęła sprzedawać bilet kolejnej osobie. Tylko...pani nie mówiła po angielsku...więc ja sobie tak mogłam mówić...Jedyne co pani mogła zrobić to znaleźć alternatywę z...kolejną przesiadką...Byłam wściekła, bo straciłam szansę na...minidrzemkę. Wcześniej, gdy tak szłam z rozwianą mapą (bo sprawdzałam opcje) i rowerem jakiś pan zapytał "What's the problem". Odpowiedziałam, że nie ma, bo głupio mi się zrobiło z powodu tych 5 sekund słabości...Potem pomyślałam, że tak - sama wszystko sobie załatwiam, sama muszę o wszystko zadbać, liczyć tylko i wyłącznie na siebie, udźwignąć wszystko (...np. rower i sakwy wynieść po milionie schodów) ale...ilu ludzi mi pomogło choćby podczas tej wyprawy! Pan konduktor nie mógł...? Myślę, że skoro koleje, które mu co miesiąc płacą rachunki sprzedały mi taki bilet (i był w pełni tego świadomy!) - powinien. Myślę, że jako mężczyzna kobiecie  - powinien. No cóż...


Wysiadłam w Hidasmeneti i pognałam do granicy. Gdybym wiedziała, że tak to wszystko będzie wyglądało to zdrzemnęłabym się gdzieś na dziko i pojechałabym na rowerze (choć te wszechobecne zakazy by wydłużyły...).


Ale wyszło, jak wyszło. Teraz muszę przejechać do Koszyc, a tam wsiądę sobie w jakiś pociąg pod samą granicę...O dziwo jechało mi się fajnie!


Jestem w Koszycach.


Nocne zwiedzanie Koszyc, gdyż zamykają dworzec...A ja tak się ucieszyłam, że otwarta jadłodajnia...Myślałam, że będę siedzieć, jeść, pić, ładować telefon...Gdybym wiedziała, że budynek dworca jest zamykany to napisałabym do mojego kolegi z Koszyc (tego poznanego parę dni wcześniej) i wpadłabym do niego. Dowiedziałam się późno - nie będę męczyć ludzi w środku nocy...Pojadę na stację benzynową - najlepiej tę, na której wypiłam pierwsza kofolę podczas tej wyprawy. Nie znalazłam. Kojarzyłam inne, ale bez stolików...Co będę stać na środku..? Kręciłam się na rowerze po Koszycach w nocy, mojej drugiej nocy bez snu...Powerbank ładowałam w..sklepie nocnym. Zostawiłam na jakiś czas, potem obawiałam się, że nie znajdę...Ale udało się...Ciepła się nie stwierdzało...Do kolegi pisałam, że to jest nieludzkie co ja sobie robię...Bo jest...Ale i tak nie żałowałam, że tu jestem! Gdy przyszła czwarta ruszyłam na dworzec...Zdecydowałam się, bo podjechać do miasteczka Lipany. Ruszyłam na peron z rowerem. Szukałam wagonu rowerowego i...nagle z pociągu wyszedł chłopak, żeby mi pomóc. To jest klasa! Uwielbiam dżentelmenów! Troszkę pogadaliśmy i chyba chciał więcej rozmawiać, ale...ja zasnęłam...


Nie była to długa podróż, więc drzemka też nie...Na stacji docelowej pani poinformowała, że już jesteśmy. W półśnie wstałam, wyniosłam rower i pojechałam na śniadanie. Zimno, śpiąco, ale jadę...Mam kawałek...Rzut beretem...


Coś mi się pokręciło...Wcale to nie był rzut beretem...Trochę musiałam powjeżdżać...Do tego skręciłam z głównej, bo nieświadomie postanowiłam pozwiedzać Kamenicę...Wyglądałam gorzej niż te strachy na wróble...


Gdzie jest Lubotin..? Jadę, wyjeżdżam i nie ma...Telefon padł, powerbank padł, apart padł...Dziwne, że ja nie padłam...


Moja Polska za 70 metrów!



Wstąpiłam na stację. Umyłam się, przebrałam (poczułam, że odzyskałam godność ludzką..), zjadłam, wypiłam kawę i jadę na pociąg. Kolano mnie bolało - ja od Kluż Napoki bardzo podjeżdżałam, do tego niewyspanie...Ale dziarsko (choć niezbyt szybko...) jadę na stację kolejową...


Jeszcze trochę pokręciłam po Krynicy, bo miałam trochę czasu do pociągu. Zrobiłam zakupy na drogę, żeby uzupełnić spalone kalorie (żeby nie zniknąć...).






Dotarłam na stację przed czasem.


Stwierdziłam, że poczekam tutaj...Czekam. Nadeszła godzina odjazdu, wyszłam z poczekalni...Czekam i pociągu nie ma. Jakaś pani zapytała, czy czekam na jakiś pociąg. Tak. Okazało się, że dziś pociąg nie jeździ...Ech...Poszłam, więc stamtąd. Mym oczom ukazała się informacja turystyczna. Weszłam tam. Okazało się, że za chwilę jest autobus do Krakowa...Nie wiadomo, czy weźmie rower. Jak nie, czeka mnie wycieczka do Nowego Sącza albo nawet do Krakowa. Nie bardzo mi się to uśmiechało...Ale jak będzie trzeba do podjadę...


Na szczęście pan kierowca zabrał mnie i mój rower...Ulokowałam się w autobusie i zjadłam...żelki (moje dzielne kolana potrzebują żelatyny...).


Po ciężkim powrocie, dwóch nocach bez snu moja piękna rowerowa podróż do Rumunii dobiegła końca. Jak ja się czułam..? Fizycznie fatalnie...Były momenty, że nie wiedziałam, jakim cudem ja jestem w stanie jechać (do tego pod górę...jeszcze wiatr mi wiał w twarz - miałam ją przemarzniętą...). Psychicznie - cudownie! Wspaniała przygoda!!! Cudowni ludzie na trasie, świetne miejsca, nowy kraj...Mimo tych trudności, które napotykałam, nie żałuję, że wyruszyłam na tę wyprawę. Kocham zwiedzać świat na rowerze!!!

DYSTANS: 360 KM (rowerem...a przecież niby wracałam pociągiem...).

Komentarze

  1. Wspaniały wynik w km! Jest czego pozazdrościć. Fajnie, że się spełniasz w jeździe na rowerze, bo to jest najważniejsze - robić to, co się lubi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się - kwintesencja życia robić to co się lubi! Dziękuję bardzo!

      Usuń
  2. Zazdroszczę.
    Podziwiam.
    A z tym cyborgiem to czasami naprawdę mam wątpliwości :)

    Poza tym super się czyta. Szkoda, że mnie tam nie było.
    ...chociaż nie wiem.... nie cierpię zimna i deszczu... a jeszcze niewyspanie..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! W sumie to ja też nie przepadam za tym niewyspaniem...Wolę, jak jestem pełna energii, ale tak czasami się układa...

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Korona Gór Polski cz.10 - Ślęża (718m npm)

21, 22 lutego 2018 Rozgrzana izraelskim (palestyńskim) słońcem postanowiłam pewnej nocy wsiąść w pociąg do Wrocławia, by mimo niebotycznych mrozów zdobyć kolejny szczyt z Korony Gór Polski - Ślężę. Zastanawiałam się, czy dam radę, czy nie zamarznę, ale mam taki okropny problem, że nie znoszę monotonii, nudy, tych samych tras. Zwłaszcza, gdy wracam z miejsc, w których kipiało od wrażeń, nowości, emocji. A tak było w Izraelu/Palestynie...Ale o tym nie tutaj...Postanowiłam, że muszę gdzieś wybyć. Zewnętrzne warunki spróbuję pokonać. Co z tego wyjdzie zobaczymy. Wsiadłam w nocny pociąg jadący 5 godzin. Pośpię...Choć w pociągu, choć 5 godzin. Zawsze coś. Nie pospałam nic...Zainfekowana rowerową przygodą do szpiku kości myślałam o kolejnej wyprawie - gdzie. W zasadzie to wymyśliłam sobie pewne miejsce, które zaczęłam czuć wewnętrznie mocno, jednak czy zewnętrznie jest to wykonalne? Chyba nie...Tak, czy siak zamiast spać zajęłam się grzebaniem w Internecie, gadaniem ze znajomymi na ten t

"Nad morze" cz.1 - Kraków-Gdańsk

 Moja najdłuższa przejażdżka rowerowa w 2014 roku to wycieczka z Krakowa na Hel. W ciągu 9 dni (dojazd + pokręcenie po okolicy) przejechałam 1087 km, więc dystans w stosunku do czasu nie jest obłędny, ale sama wyprawa w jakimś sensie była. Było to 9 dni w ciągu, których byłam odcięta od wszystkiego. Nie liczyłam czasu - dni odmierzałam "ostatnio spałam w...,wcześniej w...". Kilometrów też nie liczyłam, bo pierwotne wobec dystansu było zwiedzanie miast - w paru byłam po raz pierwszy, do kilku innych mam sentyment, więc chciałam w nich dłużej zostać. Zasadniczo była to wyprawa "na dzikusa", czyli bez planu, jedynie z celem. Nie miałam zaplanowanego żadnego noclegu, co spowodowało parę stresowych sytuacji, ale zawsze wszystko się dobrze kończyło (nawet, gdy raz noclegu nie znalazłam...). DZIEŃ PIERWSZY - 150 km Ruszyłam niewyspana...dziwną trasą - przez Dolinki Krakowskie, czym zdecydowanie nadrobiłam, gdyż nie dało się tam jechać zbyt szybko. Kierowałam się

Korona Gór Polski cz. 8 - Lackowa (997 m npm)

16 sierpnia 2017   Wstałam rano. Ruszyłam na dworzec. Jak zwykle nie spałam długo. Za mało. Cóż...Pasja wymaga poświęceń. Dla pasji można dużo - żeby tylko coś przeżyć...coś zobaczyć...gdzieś być...Może sprawdzić siebie? Wsiadłam w pociąg. Bilet kupiłam u konduktora, bo jak zwykle byłam późno na dworcu. W ostatniej chwili. Wystarczyło czasu tylko na to, żeby ruszyć na peron. Wysiadłam w Starym Sączu. Z moich obliczeń wyszło, że stąd najszybciej będzie na szlak. Chyba nie poszła dobrze mi ta matematyka... I woke up early in the morning. I did not sleep long. Too short. Ech...I went by train to Stary Sącz - it is close to the trail. I thought that is the best to leave the train there, but I think that I was wrong... Jednak trzeba do Nowego Sącza. O mało nie zostałam potrącona. Pan nie widział, bo to nie ścieżka rowerowa, to chodnik. Ścieżki nie ma, sprawdzam trasę, więc jadę chodnikiem wyglądającym, jak ścieżka. Mam wątpliwości, czy to oby nie ścieżka. Nic się nie stało