Przejdź do głównej zawartości

BAŁKAŃSKA PRZYGODA cz.5 - Kosova 1. Welcome to Prishtina...

2 lipca 2015

Motel miał całkiem fajny taras z pięknym widokiem...


...i łazienkę z niebieską wanną...



Montowanie  sakw.



Przemoczone buty nie doschły. Trzeba dosuszyć na sakwach...


Raška nas wita tak oficjalnie.



Śniadanie (o dziwo siedzimy przy stole, jak cywilizowani ludzie...).


Palačinke (naleśniki) (dla mnie plus jogurt i pół chleba..)! Alternatywnie: omlet (tym razem prawdziwy...).
.

Ale mam hajsu!

Po śniadaniu można jechać do kolejnego państwa. Jeśli uznajemy Kosovo za państwo...Polska oficjalnie uznaje...



Na granicy pan celnik zapytał mnie o rower. Skąd jest. Ja krzyknęłam: mam rachunek (kiedyś już byłam podejrzana o kradzież, wylądowałam na komisariacie, więc od razu przyszło mi do głowy, że pan myśli, że ukradłam, że przemycam albo coś takiego...ale nie...pan nie znał marki Cube (Treka znam.) i pytał skąd jest ta firma, ile kosztował...


Jest kolejna pieczątka w paszporcie...Bardzo kłopotliwa (dała o sobie znać pod koniec wyprawy...).



Jesteśmy w Kosovie, gdzie 90 procent mieszkańców to Albańczycy, a wszędzie wokół flagi serbskie...Zafascynowała nas flaga namalowana na skale...A obok tak na szczycie skały była jeszcze wbita...
Co za bzik to zrobił?


Planiny, planiny, planiny...


Świeciło słoneczko, ale nagle się zachmurzyło...


...a potem rozpadało konkretnie. Trzeba się ubrać i opatulić sakwy, żeby nie przemokły.


Padało stosunkowo krótko,


...choć niebo było wciąż zachmurzone.


Podjeżdżam do koleżanki stojącej pod znakiem, a ona oznajmia mi: Chyba zabiłam żółwia. Żółwia..?Skąd żółw na środku drogi w polu..? Nie wiedziałam, że tam to normalne...Chciała go uratować, bo sobie maszerował po ulicy...Ostatecznie chyba uratowała nie zabiła...Choć obok pod znakiem leżały zwłoki psa....To już nie wiem, co tam się wydarzyło zanim nadjechałam...


Serbskie flagi...


...i cerkiew (ok. 85 procent Serbów to wyznawcy prawosławia), czyli: jakie Kosovo (tu wyznaje się islam aczkolwiek jest to raczej zsekularyzowany kraj, dość frywolny przynajmniej dla mężczyzn)..? 



Jeść!


Serbska (sic!) pizza i kaffa.


Dzieci były bardzo zainteresowane naszymi rowerami...Strasznie gęsto się wokół nich zrobiło...


Te flagi są naprawdę wszędzie...Serbowie, wciąż Kosovo uważają za część swojego państwa, nie chcą uznać jego niepodległości. 
W 1389 roku na Kosowym Polu rozegrała się najważniejsza dla Serbów (zakończona ich klęską) bitwa. Historycznie oraz punktu widzenia tożsamości narodowej tereny dzisiejszego Kosova są dla tych ludzi niezwykle ważne. Tutaj rodziła się Serbia...


Na szczęście znowu się rozpogodziło.


Tu zaczął się dla mnie cudowny biking! Och! Utrzymywałam super tempo, bo taką miałam zajawkę, a wokół było pięknie!




We will! Po to tu jesteśmy...



Nagle, ale tak naprawdę nagle, niesamowicie zgłodniałam...Musiałam się zatrzymać, żeby kupić choćby mini-paczkę Mikołaja (Jak tu tanio!),...


...bo inaczej bym chyba zemdlała pod tym serbskim przekazem dla Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego.



Jedziemy do Mitrovicy.





Widać, że zbliżamy się do tej etnicznej linii demarkacyjnej...


Również po innym podejściu do kwestii ekologicznych (wcześniej takiego czegoś w takiej ilości nie zaobserwowałyśmy...).


Pytam pana o kierunek do Mitrovicy: Serbska czy albańska część? Jeśli w  dotychczas mijanych w Kosovie miasteczkach mieszkali Serbowie, płaciło się dinarami, wszędzie serbskie flagi to tu zaczyna się "albańskie Kosovo" (czyli chyba to "właściwe"). Miasto to jest podzielone. W jednej części mieszkają Serbowie, w drugiej Albańczycy. Oddziela ich rzeka. Niestety w serbskiej części nie byłyśmy. Zbliżał się zmrok, a wydawało nam się, że może być trochę niebezpiecznie dla trzech dziewcząt uskuteczniać nightbiking po albańskiej części Kosova zaczynając od tego złą sławą owianego miasta. To tutaj w 2004 oraz w 2008 roku były zamieszki na tle etnicznym. Ogólnie temat bardzo mnie interesuje. Ja bym tam mogła spędzić tu ze 2 dni poobserwować, pojeździć po obu częściach miasta, pomęczyć napotkanych Serbów i Albańczyków pytaniami...Ech...


Tak, że taki klimat... 


Jakaś zaniepokojona patrzę na serbską stronę...Albo mi żal, że tam nie byłam...


Ogólnie miasto podobało mi się. Nie było ładne w sensie estetycznym, bo to z tych przemysłowych (tytoń i drewno), czyli średnio estetyczne, ale klimat taki, jak lubię. Przejeżdżając przez Mitrovicę przyszedł mi do głowy...Wałbrzych, którym się swoiście zachwycałam kręcąc po nim...



O co chodzi..?


Ja z jedną z koleżanek jadę do Prisztiny, a druga całą wyprawę jechała do...Podgoricy, której w planach nie było...ale ona tam jechała...


Nasz ulubiony rodzaju posiłku - na ziemi - przed kosovskim nighbikingiem (znowu: jak tanio!), tylko panowie na stacji tak dosyć mocno nas obserwowali, ale jak później się okazało to chyba taki zwyczaj (choć może bardziej natura...) Albańczyków...


Oooo! Przejechałam mega dużo kilometrów w nocy w moim życiu, ale to było nightbikingowe mistrzostwo świata! Myślałam, że będzie strasznie jechać przez Kosovo w nocy, ale nie...było super! Idealna droga na nocną przejażdżkę. Taka "główna"...z samochodami, gdzie w sumie duży ruch (..a takie biedne niby to Kosovo...a tyle fur na drodze...), ale lasami gdzie ciemno i w ogóle, to ja w nocy tak trochę się boję czasami. Tu było mi tak dobrze! Choć, jak zerkałam na meczet to jedna pani, taka typowa Kosovarka tak dziwnie patrzyła zza szyb automobilu...W sumie nie ona jedna...




Koleżanka stwierdziła, iż jest to kosovskie Las Vegas (tak wygląda...chyba, bo w Las Vegas nie byłam..).


A te fury to nie byle jakie...Ulica dla nich musi być czysta...


Wjechałyśmy do miasta różnymi, ja czekałam na rondzie, a dziewczyn nie ma. Jadę do centrum, wracam z powrotem na rondo, czekam i nie ma...A one już w centrum czekają i szukają noclegu. Właśnie...Szukanie noclegu (taniego!) zajmowało trochę czasu (a można było ogarnąć opcje gdzieś na postoju, ale coś nam nie wychodziło...Zawsze były inne kwestie do sprawdzenia, omówienia...)...Choć w sumie tu było to wyjątkowe łatwe....Bo chłopaki proponowały (Spędzisz ze mną noc?), tak że trzeba było uważać kogo się pyta o jakiś tani hostel...


W końcu znalazłyśmy super extra hostel (pan nawet spuścił z ceny, bo późno się meldowałyśmy, jakoś po północy...) i ruszyłyśmy na nocny spacer po Prishtinie.




Przede wszystkim trzeba było coś zjeść (najlepiej mięso, za którym nie przepadam, ale czasami mój organizm potrzebuję, żeby cisnąć na tym rowerze...). W knajpce sami mężczyźni, którzy nam się przyglądali (tak intensywnie, że koleżanka stwierdziła, że nie można nawet zjeść...).
Ciekawostka: wystrojone to my raczej nie byłyśmy...


Stwierdziłyśmy, że piwo wypijemy w hostelu, ale gdy przyszłyśmy barek był zamknięty...Powiedziałam, że pójdę do sklepu, bo przecież to taka nasza codzienna wyprawowa tradycja - różne piwa w różnych miastach. Szukam sklepu biegając w kapturze na głowie w tych adidaskach zatrzymują się chłopaki: Hotel? Hotel Prishtina?...Akcje w tym stylu - nagminne...


W stolicy Kosova był z nami Rychu Peja...
Jak to się stało, że zrobiło się po 4...? Na wyprawach te dni są zdecydowanie za krótkie...


DYSTANS: 119 KM

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Nad morze" cz.1 - Kraków-Gdańsk

 Moja najdłuższa przejażdżka rowerowa w 2014 roku to wycieczka z Krakowa na Hel. W ciągu 9 dni (dojazd + pokręcenie po okolicy) przejechałam 1087 km, więc dystans w stosunku do czasu nie jest obłędny, ale sama wyprawa w jakimś sensie była. Było to 9 dni w ciągu, których byłam odcięta od wszystkiego. Nie liczyłam czasu - dni odmierzałam "ostatnio spałam w...,wcześniej w...". Kilometrów też nie liczyłam, bo pierwotne wobec dystansu było zwiedzanie miast - w paru byłam po raz pierwszy, do kilku innych mam sentyment, więc chciałam w nich dłużej zostać. Zasadniczo była to wyprawa "na dzikusa", czyli bez planu, jedynie z celem. Nie miałam zaplanowanego żadnego noclegu, co spowodowało parę stresowych sytuacji, ale zawsze wszystko się dobrze kończyło (nawet, gdy raz noclegu nie znalazłam...). DZIEŃ PIERWSZY - 150 km Ruszyłam niewyspana...dziwną trasą - przez Dolinki Krakowskie, czym zdecydowanie nadrobiłam, gdyż nie dało się tam jechać zbyt szybko. Kierowałam się

Korona Gór Polski cz.10 - Ślęża (718m npm)

21, 22 lutego 2018 Rozgrzana izraelskim (palestyńskim) słońcem postanowiłam pewnej nocy wsiąść w pociąg do Wrocławia, by mimo niebotycznych mrozów zdobyć kolejny szczyt z Korony Gór Polski - Ślężę. Zastanawiałam się, czy dam radę, czy nie zamarznę, ale mam taki okropny problem, że nie znoszę monotonii, nudy, tych samych tras. Zwłaszcza, gdy wracam z miejsc, w których kipiało od wrażeń, nowości, emocji. A tak było w Izraelu/Palestynie...Ale o tym nie tutaj...Postanowiłam, że muszę gdzieś wybyć. Zewnętrzne warunki spróbuję pokonać. Co z tego wyjdzie zobaczymy. Wsiadłam w nocny pociąg jadący 5 godzin. Pośpię...Choć w pociągu, choć 5 godzin. Zawsze coś. Nie pospałam nic...Zainfekowana rowerową przygodą do szpiku kości myślałam o kolejnej wyprawie - gdzie. W zasadzie to wymyśliłam sobie pewne miejsce, które zaczęłam czuć wewnętrznie mocno, jednak czy zewnętrznie jest to wykonalne? Chyba nie...Tak, czy siak zamiast spać zajęłam się grzebaniem w Internecie, gadaniem ze znajomymi na ten t

10 000 km w 2014!

30 (..a właściwie już był to 31 - godzina 2 w nocy) grudnia przejechałam 10 tysięczny km w 2014!!!  Tej nocy było bardzo zimno...-14...brrr... Ogólnie moja grudniowa bikingowa "walka" o to co założyłam sobie na początku roku nie zawsze była łatwa...                                          ...więc zaopatrywałam się w nowe czapki..,:                                         ...ważnym elementem stroju były również getry: Jednak długi okres czasu temperatura w grudniu była wysoka, jak na tę porę roku.                                          Aczkolwiek niestety czasami piękną noc psuł deszcz..,                                                                                          ...a potem pojawił się również i śnieg: Ale jak śpiewali panowie z Monty Pythona always look on the bright side of life                Grudniowy biking po Krakowie często odbywał się w pięknej świątecznej scenerii: