Przejdź do głównej zawartości

BAŁKAŃSKA PRZYGODA cz.7 - Trzy laski w Albanii...

4 lipca 2015

Widok z balkonu w hostelu w Prizren.


W nocy robiłyśmy pranie. Kochana Magda wstawała w środku nocy, żeby je wyciągnąć, wywiesić.
Ups...Moja skarpetka spadła z balkonu na kosovską ulicę...


Dziewczyny postanowiły kupić jajka i zrobić....


...omlet! One naprawdę je uwielbiają (tak, że rozczarowanie w Serbii musiało być ogromne...)!


Zbieramy się z tego uroczego hostelu. Towarzystwo takie międzynarodowe, bo Prizren jest to turystyczne miasteczko w Kosovie (i najpiękniejsze - opinię taką słyszałam od dwóch Kosovarów - jednego spotkanego w Polsce jeszcze przed wyprawą i od mojej dashuri z minionego dnia). Stacjonują tu również żołnierze Kosovo Force (KFOR). Kosovar, który nas gonił na rowerze
i wprowadzał do miasta poprzedniego wieczoru wspominał o tym i pokazywał bazy. My chciałyśmy zobaczyć czołgi...


Obok hostelu była myjnia samochodowa. Chyba...Bo ruch żaden...
A ja dalej romansuję...Choć nie...Pamiętam, że pytałam mojej kosovskiej miłości z zaminowanego lasu o granicę z Albanią, jak daleko, bo okazało się, że przejście graniczne jest dużo bliżej niż myślałyśmy i nie mogłyśmy w to uwierzyć, więc chciałam potwierdzenia. Od niego nie dostałam, bo kręcą go inne tematy niż przejścia graniczne, czy kwestie związane z historią jego "kraju"...Choć kwestia zasadności niepodległości Kosova była poruszana...Bardzo go zirytowało stwierdzenie kolegi poznanego w Belgradzie, że Kosovo jest serbskie...Ciężkie to wszystko, takie niespójne, bo walczyli o niepodległość. W 1989 r została zniesiona autonomia i potem całe to dziadostwo się działo, najgorsze chyba w 1998 roku...Nie będę się rozpisywać o historii konfliktu, rozpadzie Jugosławii, o tym, jak ponoć Serbowie przegrali nie tyle militarnie, co pr-owsko, bo albo są to rzeczy znane albo można z innych, bardziej profesjonalnych źródeł się dowiedzieć.
W każdym bądź razie mnie fascynuje historia (historia........?) Bałkan. Tam tyle rzeczy się działo - w końcu od dawien dawna istnieje określenie: "kocioł bałkański"...


Sakwy przypięte, więc opuszczamy hostel, który polecam!


Prizren fajniejsze wrażenie robi wieczorem, kiedy jest pełno ludzi, gra muzyka i w ogóle tętni życiem.


Oj...Jakaś porządna paczka Mikołaja, bo ciężko upchać w sakwie...W końcu Kosova jest tanie...


Wyjeżdżamy z miasteczka, które można, by dokładniej pozwiedzać (ja to w ogóle Kosovo mogłabym dużo dużo bardziej, dużo dużo dłużej eksplorować...Czynnik socjologiczno-polityczno-historyczny interesuje mnie najbardziej).


Cmentarz. Nagrobki oczywiście odwrócone w stronę Mekki. 


Urime Pavaresia! - Gratulujemy niepodległości!


Czynnik krajobrazowy w Kosovie też daje radę...






Przy granicy z Albanią jest przepięknie!


Łapię perspektywę telefonem...

...żeby w tym danym momencie (tzn jak złapię Wi-Fi...) pochwalić się, w jak pięknych okolicznościach przyrody jesteśmy. Bo jest naprwdę cudnie:



Jedni w stronę Albanii a drudzy w odwrotną...


 
Mirësevini në Shqipëri!!!
 

Zaczynam gubić moje zemer (serce)...










Na razie na tych albańskich drogach moje serduszko tak powoli i dyskretnie jest kradzione przez Krainę Orłów...




Gdzie on tam wyszedł...?


Przerwa w jakimś opuszczonym barze...Muzyka grała, ale nikt nie wyszedł, jak się tak rozsiadłyśmy, żeby zjeść i takie takie...


Jedziemy dalej. Jest przepięknie!





Kozacki most!


Pani Albanka.



Tło idealne!


Chyba mogłabym zamieszkać choćby i w tej chatce, żeby mieć taki widok z okna...




Czy te buty są nowe..? Bo nie wyglądają...


Uzupełnienie wody. W sklepie ogólnie zainteresowanie nami, miła pani, pan (ja tam się nawet przedstawiałam...bo pytali, jak mam na imię...). Fajny klimat.


Krowy sobie na luzaku Śmigają same po ulicy...W sumie to luzakiem jest ten, kto je tak wypuszcza (bo chyba czyjeś są...).


Czy one szukają jedzenia..?


Albańscy ziomale na rowerach...


Mały słodziak..!


Tym razem nie siedzimy na ziemi, a na schodach (czyjegoś domu...).


Ziomki dalej z nami...Oni mieli interes do nas...Chyba trochę łobuzy to były...Ale twarde chłopaki (jeden z ręką w gipsie czy czymś takim na rowerze...).



W Albanii jeżdżą nie tyko mercedesami....Również rowerami...


Ach!!!


Dwugłowy orzeł, który ma 25 piór (symbol 25 walk z Turkami stoczonych przez bohatera narodowego kraju - Skanderbega - w ciągu 25 lat) na tle gór.






W tym miejscu mój zachwyt krajobrazem osiągnął (jak do tej pory) apogeum...


Oj...Kawałek mojego serca wpadło do tej wody o pięknym kolorze przy zbiegu Czarnego i Białego Drinu...



Gdzie on wypasa te krowy..?





Przerwa na jedzenie i takie takie...
Nagle zatrzymuje się samochód z napisem express adidas wysiada z niego kilka osób - więcej niż mieści standardowa osobówka, pani wyglądająca, jak panna młoda wymiotuje, ktoś jej pomaga, ktoś grzebie w bagażniku, po czym wsiadają i odjeżdżają...Akcja trwała ok. 3 minut...Hmmm...Kusturica kręci nowy film w Albanii..?


Tualet. Mnie zastanawia ta tualet powyżej...Dla ryzykantów, tych, co lubią "życie" na krawędzi...


Wkraczamy w świat serpentyn,...


...z których można wypaść, jak się za bardzo rozpędzi na zakręcie. Choć są białe kamienie odgradzające od przepaści...


Najcudowniejsza droga, po której jechałam kiedykolwiek!


Byłam zachwycona! 


Bo czyż nie jest cudownie tak okrążać te góry??? 
Po co budować tunele, jak na te góry można wjechać..?






Albańskie serpentyny w górach - coś cudownego! Bikingowo i w ogóle...



Przed nami podjazd, który wydawał się dość hardkorowy...Trzeba poprawić make-up przed takim wyzwaniem...

Emilka widząc ten podjazd dostała głupawki...Ja stwierdziłam, że w końcu użyję przerzutki 1/1... Ruszamy...



Nie taki diabeł straszny jak go malują..!



Trzy laski bezproblemowo dotarły na szczyt..!


Na tym szczycie Emilka zryła mi banię w kwestii - do czego jeszcze pastuszkom potrzebne są kozy...I pewnie to ją tak cieszy...A ja długo nie mogłam uwierzyć...I przeżywałam to wewnętrznie....


Sesja w albańskich górach...Prawie jak do Vogue'a...


Emi poszła sprawdzić, czy możnaby spać w tej koziej chatce...


Widok z okna - piękny...W hotelach trzeba za taki zapłacić extra...


O taki:



Apartament dwupokojowy. Nawet przebieralnia była...Stwierdziłam, że nie będę po nocy w takim kraju, gdzie ciągle dziwne propozycje, jeździć taka "rozebrana", więc postanowiłam zarzucić szarawary, ale wpadły mi do koziej kupy i już na zawsze zostały w albańskich górach (tak podświadomie zaznaczyłam swój teren...)...Opowiadając komuś o tym mówię, że jakiś pastuch w nich teraz chodzi...Komentarz: pastuch pewnie do dziś je wącha...


A' propos...Zobaczyłam pastucha wracającego z wypasu kóz. Pobiegłam do niego, żeby spytać za ile kilometrów jakieś miasteczko, gdzie można znaleźć nocleg. Pytanie: czy ja naprawdę wierzyłam, że dogadam się z albańskim pastuchem..? Chyba tak...Skoro tak energicznie do niego pędziłam, jego pies na mnie szczekał i w ogóle, a on rzucał w niego czymś, żeby się uspokoił. Kochany - nie chciał, żeby mnie ugryzł...


Zaczęłyśmy zjeżdżać ze szczytu. 


Pierwszy napotkany bunkier!
W kraju tym znajduje się około 700 tysięcy takich (tzn design jest przeróżny) obiektów, które zbudowano głównie w latach 1974-82. Kraina Orłów przez długi okres izolowała się od świata.  Panujący tam przez ponad 40 lat komunistyczny dyktator Enver Hoxha (najdłużej panujący dyktator w Europie i...dość ekscentryczny) panicznie bał się inwazji na swój kraj, więc postanowił zbudować bunkry przeznaczając na to nie małe pieniądze...


Zrobiło się kompletnie ciemno, latarni tam się nie uświadczy. Po co latarnie w górach..? (Gdzie ruch znikomy - prawie żaden, jeden samochód na milion lat - chłopaki, które wydawało mi się, że informują za ile km jakiś hotel, ale potem zaczęłam się zastanawiać, czy ja się z nimi w tym hotelu nie umówiłam...- muszę nauczyć się albańskiego...). Musiałyśmy polegać na naszych prywatnych oświetleniach (Emi miała kozackie oświetlenie...) i bardzo bardzo wytężać wzrok, żeby nie wypaść zza kamieni pomalowanych na biało i nie spaść w dół (szczególnie przy tak ostrych zakrętach, nie rozwijałyśmy maksymalnej prędkości choć były warunki do jakiejś typu 50km/h plus...). 
Jedziemy, jedziemy, nagle miasteczko, czyli 5 domów...Przyszło nam do głowy, że można rozejrzeć się za noclegiem, ale że na pewno będzie coś dalej, więcej domów i w ogóle, bo to w końcu miasteczko, ale nie...Wróciłyśmy do jakiegoś pustego baru, gdzie paliło się światło. Poszłam pytać o nocleg...Pan właściciel mówił tylko po albańsku, ale jakoś dogadałam się, że to tu ten nocleg. Cena: 10 euro. Myślałam, że za nas 3, bo Albania to przecież tanio, bo jakieś totalne zadupie, bo to miejsce nie prezentowało się super extra....ale nie...Za jedną osobę...No cóż...Musiałyśmy się dać naciągnąć...Nasz błąd, ze poszłam pytać sama. Jak byśmy były we dwie lub trzy to byśmy dyskutowały między sobą, pokręciły nosem...W sumie właściciel dobrze (lepiej niż my...) wiedział, że najbliższa opcja daleko...Chyba, że jakiś bunkier...
Pan potrzebował trochę czasu, żeby przygotować hotel....Wziął do ręki miotłę i omiótł pajęczynę z sufitu nad schodami prowadzącymi na górę ("na pokoje gościnne"). Jakoś dogadałam się też, że 3 kobiety, nie ma mężczyzn. Zawołałam dziewczyny, a pan zapukał do jakichś drzwi prowadzących do piwnicy, schowka na drewno - coś w tym stylu i wywołał z nich młodą kobietą, która tam się musiała schować (bo mężczyźni nie mogą jej oglądać...). Wyszła jego synowa, która była tłumaczem, bo znała angielski. 
Hotel prezentował się uroczo (...jak z horroru...)...Ach ten grzyb na ścianie...


Emilka chyba właśnie zobaczyła grzyb nad swoim łóżkiem...Magda sięgnęła po kanapkę...Mimo wszystko...Pan pytał o jedzenie, czy przygotować, ale jakieś takie duże ceny podał...


Łazienka też się całkiem fajnie prezentowała...


W sumie to taras był całkiem przyjemny,...


...więc kupiłyśmy piwo u pana właściciela i usiadłyśmy, mimo tych bolących od wypatrywania białej linii oczu...W tle kumkały żaby....Zastanawiałyśmy się, kto wpada do tego baru...Te żaby...?
Usiadła z nami również dziewczyna z piwnicy. Okazało się, że jest to wykszatłcona kobieta (nauczycielka), która jutro ma ostatni egzamin na uczelni w Tiranie, skąd pochodziła. Zamieszkała w takich górach, gdzie nie ma nic, gdzie teść każe jej siedzieć w piwnicy, sprzątać, gdzie musi pytać o wszystko (Emi pożyczała laptopa, żeby zrzucić zdjęcia z zapełnionej karty, musiała zapytać teścia, wytłumaczyć...), bo chce pomóc tym dzieciom, które nie widzą żadnych perspektyw, nie chcą chodzić do szkoły, uczyć się.  Jeśli mieszkają w takich górach, gdzie naprawdę nie ma nic to ja się nie dziwię. Znają chyba tylko świat wypasania kóz...Ponadto dodała: Love is blind. Trochę gorzko to zabrzmiało. My sobie tak jeździmy na rowerach robimy co chcemy niczym (trochę czasem, ale na pewno nie kulturą) nieskrępowane a ona...? Choć jeśli tak myśli naprawdę to piękna sprawa.
 

Przed bałkańską wyprawą w księgarni natrafiłam na książki albańskiej pisarki - Orneli Vorpsi. Kupiłam. Przeczytałam. Świetne. Po wyprawie postanowiłam przeczytać jeszcze raz. Świetne i takie...PRAWDZIWE.

A'propos chowania się przed mężczyznami w piwnicy... 
Tak upływa życie w kraju, gdzie wszystko (z wyjątkiem tego, co przydarza się innym) jest wieczne. Ale są sprawy, które zaprzątają umysły ludzi bardziej niż śmierć. Wokół jednej z nich, naprawdę bez przesady, skupia się cała ich egzystencja.
Chodzi o sprawę kurewstwa.

W tym kraju dziewczyna musi bardzo uważać na swój "nieskalany kwiat", bo "mężczyzna umyje się kawałkiem mydła i będzie jak nowy, dziewczynie zaś nie wystarczy nawet morze!". Całe morze.

Kiedy męża nie było w domu, bo wyjechał w interesach albo siedział w więzieniu, mówiono kobiecie, że powinna się trochę zaszyć, aby udowodnić mu, że czekała na niego i tylko na niego i że ta bolesna nieobecność zwęziła jej przestrzeń między nogami (w naszym kraju mąż ma bardzo wyrobiony instynkt własności). 
 Jestem w stanie w to uwierzyć po mojej wizycie w Albanii i Kosovie (również po rozmowach z moim naprawiaczem roweru z zaminowanego lasu)...

A'propos tego czego dość często doświadczałyśmy od niemałej liczby Albańczyków:  
Kiedy idziesz ulicą, ich spojrzenia przenikają cię do szpiku kości, tak głęboko, że stajesz się przezroczysta. 
(Coś w ten deseń..Tylko my siłą rzeczy, a raczej ze względu na charakter wypadu, nie bywałyśmy tak wystrojone..: Adrian Gaxha ft Floriani - Ngjyra e kuqe)
Ornela Vorpsi Kraj, gdzie nigdy się nie umiera Wydawnictwo Czarne. Wołowiec 2008
Już sam tytuł zachęca do zwiedzania takiego kraju (..i przeczytania książki, w jakiejkolwiek kolejności). Ta piękna i mądra kobieta cudownie opisuje swoją miłość do Albanii, trudną miłość, bo niekoniecznie bywa to łatwy kraj dla kobiet.


DYSTANS: 78 KM

Komentarze

  1. Fajna relacja, i szacun za odwagę :p. Czeszki najlepsze na takie wojaże :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Korona Gór Polski cz.10 - Ślęża (718m npm)

21, 22 lutego 2018 Rozgrzana izraelskim (palestyńskim) słońcem postanowiłam pewnej nocy wsiąść w pociąg do Wrocławia, by mimo niebotycznych mrozów zdobyć kolejny szczyt z Korony Gór Polski - Ślężę. Zastanawiałam się, czy dam radę, czy nie zamarznę, ale mam taki okropny problem, że nie znoszę monotonii, nudy, tych samych tras. Zwłaszcza, gdy wracam z miejsc, w których kipiało od wrażeń, nowości, emocji. A tak było w Izraelu/Palestynie...Ale o tym nie tutaj...Postanowiłam, że muszę gdzieś wybyć. Zewnętrzne warunki spróbuję pokonać. Co z tego wyjdzie zobaczymy. Wsiadłam w nocny pociąg jadący 5 godzin. Pośpię...Choć w pociągu, choć 5 godzin. Zawsze coś. Nie pospałam nic...Zainfekowana rowerową przygodą do szpiku kości myślałam o kolejnej wyprawie - gdzie. W zasadzie to wymyśliłam sobie pewne miejsce, które zaczęłam czuć wewnętrznie mocno, jednak czy zewnętrznie jest to wykonalne? Chyba nie...Tak, czy siak zamiast spać zajęłam się grzebaniem w Internecie, gadaniem ze znajomymi na ten t

"Nad morze" cz.1 - Kraków-Gdańsk

 Moja najdłuższa przejażdżka rowerowa w 2014 roku to wycieczka z Krakowa na Hel. W ciągu 9 dni (dojazd + pokręcenie po okolicy) przejechałam 1087 km, więc dystans w stosunku do czasu nie jest obłędny, ale sama wyprawa w jakimś sensie była. Było to 9 dni w ciągu, których byłam odcięta od wszystkiego. Nie liczyłam czasu - dni odmierzałam "ostatnio spałam w...,wcześniej w...". Kilometrów też nie liczyłam, bo pierwotne wobec dystansu było zwiedzanie miast - w paru byłam po raz pierwszy, do kilku innych mam sentyment, więc chciałam w nich dłużej zostać. Zasadniczo była to wyprawa "na dzikusa", czyli bez planu, jedynie z celem. Nie miałam zaplanowanego żadnego noclegu, co spowodowało parę stresowych sytuacji, ale zawsze wszystko się dobrze kończyło (nawet, gdy raz noclegu nie znalazłam...). DZIEŃ PIERWSZY - 150 km Ruszyłam niewyspana...dziwną trasą - przez Dolinki Krakowskie, czym zdecydowanie nadrobiłam, gdyż nie dało się tam jechać zbyt szybko. Kierowałam się

Korona Gór Polski cz. 8 - Lackowa (997 m npm)

16 sierpnia 2017   Wstałam rano. Ruszyłam na dworzec. Jak zwykle nie spałam długo. Za mało. Cóż...Pasja wymaga poświęceń. Dla pasji można dużo - żeby tylko coś przeżyć...coś zobaczyć...gdzieś być...Może sprawdzić siebie? Wsiadłam w pociąg. Bilet kupiłam u konduktora, bo jak zwykle byłam późno na dworcu. W ostatniej chwili. Wystarczyło czasu tylko na to, żeby ruszyć na peron. Wysiadłam w Starym Sączu. Z moich obliczeń wyszło, że stąd najszybciej będzie na szlak. Chyba nie poszła dobrze mi ta matematyka... I woke up early in the morning. I did not sleep long. Too short. Ech...I went by train to Stary Sącz - it is close to the trail. I thought that is the best to leave the train there, but I think that I was wrong... Jednak trzeba do Nowego Sącza. O mało nie zostałam potrącona. Pan nie widział, bo to nie ścieżka rowerowa, to chodnik. Ścieżki nie ma, sprawdzam trasę, więc jadę chodnikiem wyglądającym, jak ścieżka. Mam wątpliwości, czy to oby nie ścieżka. Nic się nie stało