Przejdź do głównej zawartości

BAŁKAŃSKA PRZYGODA cz.15 - Nothing worth having comes easy - FIN


12-14 lipca 2015

Vidimo se Sarajevo!


Kotek!


Chciałam go zgarnąć do sakwy...






Akcja poszukiwawcza szarawarów - część druga.



Nic nie pomogli...


...- może stąd ten gest Emi..?


Dokładnie! W sensie ogólnym, jak i moim "prywatnym".



Czas wyjąć nasze rowery z klatki...


..i powoli się zbierać do opuszczenia Sarajeva.


Jeszcze ostatni sarajevski burek...


Ostatnie rozmowy...
Przewariat! On tak po Europie, Azji, Ameryce Południowej podróżuje sobie ze swoim bmx-em fruwając na nim...Żadnych innych filmów z rowerem w roli głównej nie oglądałam tyle razy ile jego (chyba nawet tu widać moje szczere zainteresowanie...). Jakoś tak fajnie na mnie działają...


Pamiątkowa bikerska fotka...


Gotowe,...


...wyruszamy dalej we dwie. Magda została w Sarajevie chcąc stąd wrócić do Pragi, gdzie mieszka i pracuje (...urlop się skończył...).


Z tej strony miasta jest tablica z informacją, jaki to grad...
Btw, położenie centrum Sarajeva jest dość ciekawe, bo nie jest ono w centrum na pewno...Raczej "na końcu" (patrząc z perspektywy naszego wjazdu), nie daleko "granicy" z Republiką Serbską.


Przeglądając te zdjęcia zauważyłam, iż dość często robię rowerowe selfie, ale w tych selfie o coś chodzi...Często po prostu nie chcę kłopotać kogoś zrobieniem fotki, chcę zrobić ją szybko i cykam chcąc ująć to co z tyłu, obok...Nie zawsze wychodzi (przeważnie nie...) Tu się udało! Idealne bikingowe selfie!
Poza tym chcę pokazać, że faktycznie takie trasy jechałam (w niektóre ludzie mi nie wierzą...), jak wygląda człowiek po kilku stówach km etc etc etc. Nie wstydzę się "obciachowych" selfie (...bikingowych...)!

A'propos...Tu nie wiedziałyśmy jeszcze...


...że ruszamy z Sarajeva w rowerowe szaleństwo..!


Opuszczamy Federację Bośni i Hercegowiny. Wita nas Republika Serbska.




Jechałyśmy tędy i było ładnie, ale...to nie to, co zostało za nami (królowa Albania!)...Podobnych widoków można doświadczyć w naszym kraju. Tego, co było wcześniej nie...Są tu podjazdy, ale nie takie, jak były wcześniej, kiedy to górę się okrążało...Lekki smuteczek....Tak to jest, jak coś/ktoś podnosi poprzeczkę...Ciężko się dostosować, jak się wie, że może być lepiej, wyżej, fajniej, piękniej  bla bla bla, ale lepiej choć chwilę delektować się "lepiej, wyżej, fajniej, piękniej" niż w ogóle nie doświadczyć tego w życiu. Czyż nie..?


Post wcześniej wspomniałam o tym, iż w lipcu 2015 roku przypadała dwudziesta rocznica masakry w Srebrenicy. Przed wyprawą chciałam udać się w to miejsce (nie wiedząc, że akurat będę w okolicy w dzień, kiedy wypadnie uczczenie ofiar tej zbrodni), gdyż to nie daleko Sarajeva. Wyszło jednak, że odbiłybyśmy od przejazdu granicznego z Serbią, więc de facto potrzebny byłby jeden dzień więcej na trasę tam i z powrotem. Jadąc tego dnia cały czas mijały nas samochody rządowe (w obchodach uczestniczyło 90 delegacji, w tym premier Serbii, który jako pierwszy przywódca z tego państwa pojawił się na obchodach rocznicy tej zbrodni). Komentowałyśmy, iż tak dosyć swawolnie sobie jadą - szybko - i że to my musimy uważać, czy przypadkiem nie jedzie jakiś rządowy samochód z dużą prędkością. Bill Clinton pewnie jechał najszybciej (coś było, że jeden jakiś wariat..może on..?). Trochę szkoda, że nie uczestniczyłam w tym wydarzeniu będąc akurat w pobliżu w tym czasie.

Gdzieś na tym odcinku przeżyłam najlepszy zjazd rowerowy w moim życiu!!! Nie był on "najwyższy". Był jednak niesamowicie długi. Ogólnie: w oczach łzy (to chyba nie pęd powietrza, bo zjeżdżałam nie raz i tak nie miałam), na twarzy banan...Dziwna akcja. To tak samo z siebie moje ciało zareagowało (było to mega!). Endorfinami mogłabym chyba obdzielić tysiąc osób...A mój rower zareagował tak, że "ósemka" się ukruszyła...Podczas zjazdu albo wcześniej...Gdzieś w Bośni...


Obiad z pekary (jak ja uwielbiam te bałkańskie pekary!) za sklepem, na tle Jelena (wszak większość mieszkańców tej części Bośni i Hercegowiny to Serbowie)  z panem tubylcem...


Zrobiło się zimno,..

.
..a potem ciemno...


...a my pędzimy przez te bośniackie lasy (z Emi było raźniej i w ogóle nie było..strasznie, tylko w stu procentach fajnie) do gradu Novi Sad w Serbii.
Podjazdy,podjazdy, ale NATURY NIE OSZUKASZ, więc był też mega zjazd podczas, którego myślałyśmy, że zamarzniemy. Było tak zimno...Brrr...Nagle wyrasta przed nami knajpa. Idziemy na gorącą kawę. Wychodzi pijany kelner z tacą...Bosko (...że ta knajpa była i...tak miał na imię)!!! - był świetny. Mówił, żebyśmy nie jechały tam, bo tam są crazy people...Przychodził do nas sto razy  pijany z tą tacą. W środku lokalu (my na zewnątrz siedziałyśmy) gruby melanż, taki że szkło się tłukło...Sami faceci. A my, jak dwie kosmitki na rowerze pijemy te kawy - włożyłyśmy na siebie po dwie pary spodni/legginsów, wszystkie długie rękawy (tego za wiele nie było, tym bardziej, że ja jedną bluzę wyrzuciłam w Czarnogórze). Emi nawet skarpetki na dłonie chciała...Wzbudziłyśmy zainteresowanie (które komentowałyśmy: Kosmici przyjechali - tak wyglądałyśmy, poza tym tak się wynurzyłyśmy z tego lasu w nocy na bicyklach...będąc w ogóle z Polski..)...Kochany Bosko pytał, czy czegoś nie chcemy, nie potrzebujemy, że może jakieś jedzenie, że on zapłaci. Tylko za kawę policzył...Hmmm....Ale Bosko nie bardzo ogarniał rzeczywistość tego wieczoru...Scenka, jak z jakiegoś filmu...
Można było zostać tam na nocleg, bo impreza dobra, (zawsze chciałam zatańczyć na stole tłukąc szkło...a tam chyba im zbywało...), Bosko widać, że dobry ziom, ale pojechałyśmy w noc tam, gdzie crazy people...


Przejście graniczne w Zvorniku.


W tle Drina. Szkoda, że jej nie widziałam, bo ja na nią "czekałam"...Tak się nie mogłam doczekać, że na początku myślałam, że Neretwa (ta piękność podczas "trasy pod wiatr")  to Drina, ale Emi mnie uświadomiła, że nie...W końcu pojawia się Drina, a ja jej nie widzę w całej okazałości...E no...Przed wyprawą trafiłam przypadkiem na książkę Jak żołnierz reperował gramofon bośniackiego pisarza, Sašy Stanišicia, w której ta rzeka odgrywa ważną rolę. 
Btw, polecam tę powieść. Magiczna! Rozpad Jugosławii oczami dziecka - słodka naiwność. Napisana w zabawny sposób. Bez żadnego nadęcia, a teksty pisane z nadęciem są głupie...nudne...i przede wszystkim nie zawsze prawdziwe...Zresztą uważam, że moja "recenzja" polegająca na tym, że ja przejeżdżając przez Bośnię chcę zobaczyć tę rzekę, "czekam" na nią, to dobra recenzja. Lepsza niż "fachowa" analiza i ocena powieści...


Ogólnie jechało mi się wyśmienicie i przez parę godzin jeszcze mogłabym tak "cisnąć", ale Emi zachciało się spać. Zatrzymałyśmy się na stacji i...spędziłyśmy tam parę godzin...A Emi nie spała i tak, choć mówiła, że jakby miała kołderkę to nie zawahałaby się jej użyć. Dłubała coś w kabelkach jakichś...Ciosała...Skrobała...Było mega śmiesznie...



Opuszczamy Republikę Serbską  i witamy wschód słońca w Serbii. Czy Bałkany nie są freaky...? Czemu Serbowie mają Republikę Serbską z własnym prezydentem w Bośni...?


Wraz ze wschodzącym słońcem zaczęło robić się ciepło.


Jedziemy dalej - do Novego Sadu...



Spać się chciało..Znowu trochę zamuliłyśmy na stacji...



Zobaczyłyśmy restaurację. Kawa! Pan ze stacji obok powiedział, że zamknięta jeszcze..Widzimy, że ma całkiem fajny taras...Można by wbić tam na drzemkę...Wchodzimy ukradkiem z naszymi rowerami...Zdrzemnęłyśmy się tak na krzesłach w nieotwartej jeszcze knajpce...Przyszedł właściciel. Budzimy się (och..nie było z nami dobrze...), zamawiamy kawę. Pan pyta: spavałyście tu..?



Obok stacja to i można "zażyć kąpieli", przebrać się, żeby ruszyć so fresh & so clean...


Jedziemy - ja tak łapczywie patrzyłam na te pola szukając miejsca, gdzie można by się bezpiecznie położyć, żeby nikt nas nie okrzyczał...

.
...bo chciałam spavać...



Emi zgubiła śrubkę od pedała...

W Sabac zjadłyśmy obiad i nawet rozkminiałyśmy tu nocleg, ale nie znalazłyśmy nic w dobrej cenie. Ja trochę musiałam się zdrzemnąć. Pani ekspedientka podobno starała się cicho poruszać obok mnie...Potem zwiedziłyśmy całe miasto szukając wyjazdu.


Drzemka coś dała, bo jechało mi się fajnie podczas ślicznego zachodu słońca. Obok były pola ze słonecznikami, jak z filmu Kusturicy. Na słuchawkach: muzyka bałkańskich Cyganów. 
i takie takie...- daje energię!
 Mijałyśmy fajne miasteczka, ale nie było czasu, żeby się zatrzymywać...Ludzie od arbuzów zagadywali, pan marynarz (ja naprawdę chętnie bym wysłuchała jego historii)...Całkiem fajne serbskie grady - takie małe, ale z klimatem, nie turystyczne. W aparacie padła bateria....i nie mam już nazw miasteczek...



Dotarłyśmy do miasta Irig. Poszukałyśmy noclegu w necie - coś było. Namierzamy. Cieżkooooo...Widzimy coś "usługowego" (restauracja?), pytamy, ale nie wynajmują. Mówimy, że nam wystarczy jakieś miejsce, koc, Tyle. Nie...Nawet do domu prywatnego poszłam...Pani mówi, że można pytać ludzi obok, czy nie przenocują, że tam jacyś starsi ludzie tylko, ale było bardzo późno to stwierdziłyśmy, że nie będziemy straszyć starszych ludzi po nocy. Dotarłyśmy do centrum (o! jest tu  jakieś centrum!) i faktycznie były te pokoje do wynajęcia, ale...pani z pekary nie mogła się dodzwonić do właściciela. Myślałyśmy, że dalej kombinuje, żeby nam - dwóm zombie - pomóc, ale pani przeparadowała obok nas jedząc loda...Chyba jednak się nie zaangażowała, tak jak myślałyśmy...Wróciłyśmy na stację, w której byłyśmy wcześniej, zwierzyłyśmy się panu, że nie poszło z noclegiem...Pan sam zaproponował, że możemy się położyć w restauracji przy stacji. Do piątej, czyli do otwarcia lokalu możemy tutaj spać. Położyłyśmy się na ziemi - było twardo, zimno, ale usnęłyśmy od razu. Po ok. 3 godzinach pan obudził nas, a my...


...przeniosłyśmy się na ten taras i jeszcze chwilkę pospałyśmy. Nawet nie przypięłyśmy rowerów...


Obudziłyśmy się. Nagle w łazience słyszę, że Emi komuś dziękuję...Jakiś pan przyniósł nam śniadanie (bułeczki i jogurty), które specjalnie dla nas kupił...


"Hotel" prezentuje się całkiem dobrze...Łazienka "w pokoju"...


Ruszamy dalej.


Znów w centrum Irigu.


Emi poszła do jakiegoś warsztatu w sprawie tej śrubki. Nie mieli takiej, ale chłopaki tak się zaangażowały, że piłowały, obrabiały - powstała śrubka idealnie pasująca...


Gdy Emilka dopytywała się ile za tę usługę to powiedzieli kwotę o równowartości paru groszy (kilka dinarów, a dinar nie jest zbyt mocny..), chyba tylko po to, żeby coś powiedzieć, a nie realnie zarobić...Wniosek: po części rowerowe tylko do Serbii!



Na Bałkanach takich straganów jest pełno - vino, rakija, med...


Co wybrać..? Najgorsze nie można kupić rakiji do domu...Nie zmieści się w sakwie, a jak się zmieści to się może rozwalić...Ech...

Kupiłyśmy owoce. Btw, żałowałam, że nie żywiłam się tymi owocami cały czas...Nic tylko paczki Mikołaja...



Oddalają nam chyba Novi Sad...



Na moście witają nas Cyganie...


Jesteśmy w Nowym Sadzie!


Ruszamy do centrum gradu.



Nie wiem, jak to możliwe, ale w sumie byłyśmy wyspane...Było fajnie!



Właśnie skończył się festiwal Exit.




Czas zjeść...


...ostatnią pljeskavicę.


Cyrylicy miałam się nauczyć przed wypadem na Ukrainę, potem serbskiej przed Bałkanami i...nie do końca wyszło...I nie wiem, co tu jest napisane...A lubię wiedzieć...



-  dokładnie! 

Rudimental "towarzyszył" mi czasami podczas tej wyprawy...Super było słuchać fajnej chilloutowej muzyki pośród pięknych widoków. Pamiętam, że "odpływałam" mając to na słuchawkach w Dolinie Ibaru w Serbii. W Albanii też przy tym  - ciesząc się widokami, słońcem, tym co za mną, co przede mną i...albańskie dzieciaki mogły bez problemu obnażyć mój biust niezauważone...


- my też "traciłyśmy"...też przez miłość...do roweru...przygód...yyy...bo tak wyszło....


Tu jakoś, tak w kółko zaczęłyśmy jeździć (po co..? czemu..? nie wiadomo...),...


...ale przyszła nam ochota na lody...


Podoba mi się!


Jedziemy ścieżką rowerową, nagle Emi zjeżdża...Nie rozumiem dlaczego...

Nie musiałam widzieć żadnego Roma, ich domów, żeby wiedzieć, że właśnie w tym miejscu ich spotkam...

Miałam rację....Mieszkają przy wyjeździe z miasta.



W Sirigu wysłałyśmy kartki, które kupiłyśmy w Belgradzie (czyli dwa tygodnie wstecz...ponad tysiąc kilometrów wstecz...)....Miałyśmy znaczki z Serbii, więc nie mogłyśmy ich wysłać w Kosovie, Albanii, Czarnogórze, Chorwacji, Bośni i Hercegovinie, tylko w Serbii....To nic, że przekroczyłyśmy kilka granic, przejechałyśmy kilka państw...Wciąż ten sam trip...


Miejscowe rowery (lubię fotografować rowery albo wykorzystanie motywu rowerowego w marketingu, popkulturze, modzie etc etc etc...).


No!


Madziarsko..? Bo nazwy już po węgiersku...
 Jemy lody, Emi usiadła na ziemi, choć obok stół, pytam ją czemu...Nie wiem...Chyba przyzwyczajenie..."Bałyśmy się", że będziemy siadać na ziemi, krawężnikach, jak wrócimy...


Jeszcze nie...Jedziemy nocą wokół tylko "świniarnie" i ich woń...Nie wiemy już jaką pozycję przyjmować na tym rowerze...
Zatrzymujemy się, przysiadłyśmy w rowie na chwilkę w tych kamizelkach, nagle trzask! Odwracamy się co jest grane, zatrzymuje się tir, wybiega kierowca, który biegnie w popłochu w naszą stronę...Wstajemy. Gość odwraca się i biegnie z powrotem. Biedny pan kierowca myślał, że potrącił kogoś (...ten trzask..)...Zawału by przez nas dostał...Już wiemy, że nie wolno przykucać w nocy w rowie w odblaskowych kamizelkach...


Jest! 
4 rano, granica Serbia - Węgry. My jak zombie, bo to nasza trzecia doba bez porządnego snu. Pan celnik bardzo miły. Pyta: Exit? (czy byłyśmy na festiwalu w Nowym Sadzie). Nie, nie. Ogląda paszport i: Kosovo...??? Pan obok aż się ożywił...Podchodzi, zakłada rękawiczki i przeszukuje moje sakwy...Wyjmuje dętkę i podejrzanie pyta -  co to? Wyjmuję rozpakowaną kawę - co to? -  zmartwił się, że to...tylko bosanska kafa...Liczyłam na większy dramatyzm (a raczej komedię) - miałam nadzieję, że każe wywalić moje ciuszki (brudne...)., ale po prostu grzebał i grzebał i grzebał w każdej kieszonce. Emi stoi obok, ja rozbawiona mówię jej: przygotuj sakwy, ale...pan skończył grzebać w moich sakwach, wziął mój paszport poszedł z nim gdzieś, wrócił za jakiś czas, oddał i...puścił. Tak, że jestem Albanką (precyzyjniej Kosovarką), która ucieka na rowerze z Kosova z podrabianym polskim paszportem...W sumie mojemu typowi urody zdecydowanie bliżej do albańskiego niż słowiańskiego...Tak, że....
Potem pan celnik Węgier coś zagadywał, ja myślałam, że może tak, jak pan celnik Kosovar - prywatnie, z ciekawości...ale tym razem było to tak oficjalnie...Jak pytają nieoficjalnie myślę, że oficjalnie i na odwrót...ech...Kto wyczuje panów celników...?

A tak w ogóle to ja chciałam na przejściu granicznym łapać stopa-dostawczaka, żeby nas zawiózł do Budapesztu, bo tu się mogła zakończyć wyprawa. Jacyś panowie tam byli, ale ta rewizja popsuła mi plany i musiałyśmy jechać dalej, bo nic odpowiedniego potem nie nadjechało już...A stać i czekać było bez sensu...Nienawidzę czekać!



Miasto koszmar...Szukamy stacji, żeby już wbić do pociągu i podjechać do Budapesztu. Pytamy (o brzasku dnia nie było wielu ludzi..). Nikt nas nie rozumie, niektórzy nawet nie chcą się zatrzymać - jedzie gość na rowerze. Emi pyta, gość nic - nie zatrzymuje się nawet, nie rozumie, mimo że ona nawet wydaje dźwięki, jak ciuchcia...Nic..Próbuje ja...Nic...Obok leży jakiś martwy bóbr, szop czy coś...Jakieś dziwne to było...
Dotarłyśmy do "stacji"...Rudera totalna...Po zapyziałej wsi w Albanii bym się takiej nie spodziewała nawet...A co dopiero po mieście w "państwie unijnym"...Nie ma nawet rozkładu, nic...To chyba nie to...Bo jak..? Takie coś..? Nadjeżdża pan na rowerze (pan konduktor?), pytamy (nie rozumie...), ale kieruje nas z powrotem...Jedziemy...To jest matrix! Nie tu nie ma stacji...Idziemy na stację benzynową, pani zrozumiała trochę, mówi, że tamto to była stacja...Serio...? Można płacić tylko w forintach - nie mamy, kartą nie można...Gdzie bankomat..? Znowu kręcenie po Tompie w poszukiwaniu bankomatu...? Serio...? Ale czy tam zatrzymuje się pociąg..? Może lepiej do następnego większego miasteczka...Jakieś 20 km. Dystans mały, ale w takich "warunkach" to dużo...Może złapiemy stopa...Łapię, pytam dostawczaków - nie...W końcu jakieś chłopaki się zatrzymały...Biegnę z tym rowerem do nich...Ok! Ładują nasze rowery z sakwami na pakę...Wysiadamy. Myślałyśmy, że podwiozą do dużego miasteczka, nie...Wysadzają na następnej stacji kilka kilometrów dalej...Nazwy takie podobne...Pytamy, czy można kartą...Nie...Nie mamy forintów...Co robić..? Trzeba dalej ruszyć...Ruszamy...Nagle jadą chłopaki...Pytają o co chodzi z tym, że wracamy....Nie mamy forintów...Gość zadzwonił, czy w tym miasteczku, w centrum jest bankomat. Jest! Emi została z rowerami, ja pojechałam z czterema Węgrami do bankomatu po forinty...
Btw, trafiłyśmy chyba na jedynego Węgra we wsi, który mówił po angielsku...Po wyprawie zapraszał mnie na kawę, ale byłam już w Krakowie - trochę daleko...Ale może wrócę tam...Emi twierdzi, że ona wróci, żeby zrobić zdjęcie tej stacji...


Wróciłam z hajsem w walucie węgierskiej...Czekamy na pociąg.


Położyłyśmy się i usnęłyśmy na...śliwkach i mrówkach...Rowerów nawet nie przypięłyśmy...Ale byłyśmy takieee śpiące...Nad nami, obok nas jacyś ludzie, rozmowy, a my tak śpimy...


W pociągu też się zdrzemnęłyśmy. Jakiś pasażer mnie budził...


Dotarłyśmy do Budapesztu w samo południe...


Dobra...ale Budapeszt jest duży...Nie z tego dworca jeżdżą autokary do Polski. Trzeba znaleźć odpowiedni dworzec...


Znalazłyśmy. Tylko, czy jest coś? Czy można zabrać rowery? Yyy...Nie dziś. Chyba, że będzie miejsce. Musimy pogadać z kierowcami, zaczekać do samego końca boardingu - nie będzie miejsca w bagażniku to nie jedziemy...Serio..?


Zjadłam chyba 15 przeróżnych drożdżówek. Chciałam wydać te forinty i...mój organizm był wygłodniały na maxa. Nawet nie czułam tego głodu aż tak, jak czuł mój organizm...Jadłam i jadłam...



Czekamy na autokar. Jest. Panowie mówią nie...Serio..? Czekamy do końca, rozmontowujemy trochę rowery, żeby były przygotowane. Miejsce się znalazło! Jeden pan to zgrywał takiego groźnego, a tak naprawdę miły gość (tylko boi się jeździć do Albanii, bo tam dużo osób ma broń...). Mało czasu, żeby kupić bilet. Emi pobiegła do kasy, wpycha się w kolejkę. Cyganie jacyś na nią nawrzeszczeli, Hiszpanie stanęli w jej obronie. Są bilety...Rowery zapakowane...


DYSTANS: 480 km - coś takiego, czyli nie przekłada się na czas - mówię, że jechałam 3 doby prawie bez snu to każdy myśli tysiąc, jak nic - wow...Nie...Bo było "zamulanie" i zwiedzanie i takie takie...Choć wow dla naszych wytrzymałych organizmów...i psychiki, jak już te organizmy bodźce odbierały tak sobie a trzeba było ogarnąć temat...Pamiętam, jak ja biegłam do tych chłopaków...Taką resztką sił (z niewyspania)...No musimy coś zrobić...A wyszło, że jeszcze dostałam zaproszenie na randkę (?)...Może gość gustuje w laskach wyglądających, jak zombie...
Btw, trochę tę jazdę odczuły moje nadgarstki...



Nothing worth having comes easy!!!


Ten trip - całe Bałkany - był MEGA!!! Nakręcił mnie totalnie! Dał wiele pięknych (zabawnych, absurdalnych) wspomnień (miejsc, ludzi, sytuacji).
Choć nie zawsze wszystko było łatwe...Dla trzech dziewczyn, które musiały sobie radzić same (od momentu skręcenia roweru) w krajach, które przez niektórych są postrzegane jako niezbyt bezpieczne. Ile razy sami tubylcy nas straszyli: nie jedźcie tam...nie o tej porze...albo w ten deseń: Aren't you afraid? When you are pretty you should...
A ostatnich 3 dób to nawet ja nie ogarniam...O co nam chodziło...Właśnie..To wszystko - cała bałkańska przejażdżka - to było spontaniczne na maxa. Nie było planów (oprócz rozpisania miejscowości, do których dojeżdżamy, bo jednak czasowo ograniczone - ale i to uległo lekkiej modyfikacji). Nie było kogoś, kto nam to ustalał. Nie wyobrażam sobie zapłacić komuś, żeby "pokazywał" miejsca, sposób patrzenia na dany kraj. Ja to wybieram! Bo mam taki a taki background wiedzy, bo z jakiegoś powodu właśnie to chcę zobaczyć. Tylko my rządziłyśmy naszym urlopem (kontrowersyjne dla niektórych - mojej rodziny - moje oddzielenie się w Bośni i jechanie w nocy przez lasy 70 km - ja tego potrzebowałam, ja tak chciałam, dziewczyny mnie nie ograniczały, ja też nie zmuszałam jeśli wolały to przejechać w dzień). Oczywiście zapłacić łatwiej i mieć fachowy support techniczny, wiedzieć, że się będzie gdzieś spało w bezpiecznym miejscu albo z ludźmi, którzy to bezpieczeństwo zapewnią, naprawią usterkę. Ale nie wiadomo na kogo się trafi...Może na jakiegoś sztywniaka, nudziarza...Poza tym coś, co jest niezaprzeczalne - nigdy w dużej grupie nie pozna się tylu tubylców i nietubylców. Dla mnie osobiście jest to istotny element wypraw. Nawet, gdy są to "przelotne" znajomości, krótkie rozmowy. Z niektórymi osobami mam wciąż kontakt (jeden jest to dziwy kontakt, ale...jakoś dziwnie czuję się z nim zżyta tak naprawdę nie będąc wcale...). Bynajmniej nie krytykuje tamtego sposobu jeżdżenia z grupą osób, z którymi "zapisałam się na wycieczkę". Są ludzie, którzy tak wolą albo po prostu inaczej nie potrafią, dlatego zajawkowicze, którzy sformalizowali tego typu działalność robią dobrą robotę. Bez nich pewni ludzie w ogóle, by nie odważyli się ruszyć zwiedzać świat na rowerach, aktywnie. Kwestia potrzeb, osobowości. Jestem zbyt dużą indywidualistką, by pozwolić komuś zarządzać moim czasem wolnym...Ale z fajnym (nieograniczającym) towarzystwem jeździć jest super!
Nie jechałyśmy jedna za drugą, każda miała swoje tempo, na jakie miała ochotę, ale spotykałyśmy się na "postojach" i było mega śmiesznie wtedy, na noclegach etc. Taka cudowna wolność razem z fajnymi osobami. Po pół roku od wyprawy ja się nią wciąż jaram i już "czekam" na kolejną...

Przejechałyśmy tyle, ale w Krakowie wbiłyśmy w autobus, żeby przejechać 10 km....


CAŁKOWITY DYSTANS: ok 1700 KM

Wystąpiły: Emilka, Magda, Dorota...
Zdjęcia: Emilka, Magda, Dorota...
Tekst: Dorota - właśnie - fakty faktami, ale już odczucia z nimi związane mogą się różnić...Tak, że to jest mój subiektywny "obraz" naszej bałkańskiej wyprawy rowerowej.


Zakochałam się w Bałkanach - freaky "obszar":
Rasta x Dado Polumenta x Zuti - BALKAN 

Była to na pewno jedna z:
Adventure Of A Lifetime

Komentarze

  1. Trip po prostu M E G A!
    Gdzie w tym roku uderzasz/uderzacie?

    BTW. Po tylu kilometrach to rowery mogą odmówić posłuszeństwa, szczególnie napęd (jak łańcuch się naciągnie to pracuje tylko po górnej części zębów, niszcząc je) - rozważasz jakiś grubszy serwis?

    Pozdrower

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. No było świetnie. Do dziś z wielu akcji się śmiejemy (choć wtedy niekoniecznie było śmiesznie..). 17 dni, które minęło mega szybko, bo było jakoś tak intensywnie (nie tyle rowerowo, co ogólnie) - na takich wyprawach doby są za krótkie...
      Znowu myślimy o...Bałkanach (ja naprawdę jestem zakochana w regionie - w historii, mentalności, różnorodności, muzyce, burkach...itd..) . Oczywiście inne miejsca (ale obowiązkowo Albania! na szczęście tu większość kraju górzysta, więc podjazdy są wszędzie). Grubszy może przed większą wyprawą na razie muszę wymienić łańcuch - choć ten po 11 tysiącach km nawet się trzymał, ale w ostatnich dniach te mrozy,śniegi, deszcze źle na niego podziałały.

      Usuń
  2. Przeglądałem systematycznie kolejne wpisy z tej wyprawy. Z pewnością ciekawie było spojrzeć na Bałkany z twojego, rowerowego punktu widzenia. Dzięki za relację! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super, super, super czytam i oglądam Twojego bloga z zapartym tchem. Liczyłem na to, że z Dubrownika pojedziecie do Mostaru przez moje ukochane Trebinje, ale może następną razą? W Bośni polecam jeszcze dwie drogi porównywalne do tej którą jechałyście doliną Neretwy. Trebinje - Sarajewo i Mostar - Banja Luka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Niestety czas urlopu ograniczony...W sumie chciałyśmy przejechać się trochę wybrzeżem (choć przyznam, że nie znałam miasteczka Trebinje - teraz sprawdzam położenie). Myślę, że jeszcze wrócę w tamte rejony, bo są arcyciekawe (także historycznie) to wtedy może uda się dotrzeć do tego miasteczka i Banja Luki (zwłaszcza jeśli trasy porównywalne do tej doliną Neretwy, która była przepiękna). Dzięki za polecenie!

      Usuń
  4. "Jak żołnierz reperował..." zakupione, liczę na ciekawą lekturę :) Wspaniały opis, aż chce się tam od razu jechać. Bardzo lubię eksplorować kraje byłej Jugosławii (co prawda dotychczas motocyklowo, ale kto wie), zgadzam się że jest to fascynujący misz-masz kulturowy. Wydaje mi się, że będąc w Chorwacji warto na rowerze wjechać na Górę Św. Jerzego i zdecydowanie więcej poświęcić czasu Czarnogórze - Park Narodowy Durmitor, kaniony Pivy i Tary. I jeżeli nie byłaś jeszcze w Rumunii, to Bukowina i Transylwania powinny obowiązkowo znaleźć się na Twojej liście planów wakacyjnych.
    Pozdrawiam Alkir

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Sprawdziłam Górę Św. Jerzego i wygląda na to, że chyba faktycznie warto wjechać tam na rowerze - jest ślicznie, trasa fajna, podjazd na 1700. Dzięki za polecenie (lubię, jak ktoś coś mi poleca, bo potem będąc w danym miejscu przypadkiem, czy jakkolwiek nie ominę nieświadomie). Właśnie nie byłam jeszcze w Rumunii, a słyszałam, że warto.

      PS. Koniecznie daj znać, co myślisz o książce, bo jestem ciekawe jej odbioru przez innych (szczególnie tych, którzy eksplorowali Bałkany).

      Usuń
  5. Nie lubię polityki i historii. Tylko dzieli ludzi niepotrzebnie. Nikt nie ma wpływu na to gdzie się urodził. Wojny nie mają sensu. Przeżyłaś zajebistą przygodę. Zazdroszczę. Trochę zbyt dużo skutków opisałaś. Ja bym się tak nie skupiał na smutnych wydarzeniach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie chyba tych terytoriów nie da się doświadczać bez odniesienia do historii, tak niedawnej (a nawet współczesności). Akurat byłam tam, gdy były obchody upamiętnienia ofiar masakry w Srebrenicy - Sarajevo przypominało o tym (poza tym mijał nas po drodze korowód delegacji z całego świata w tym np były prezydent Stanów). Np pomnik Dzieci Sarajeva - nie można na to patrzeć bez żadnej refleksji - to byli ludzie urodzeni mniej więcej wtedy kiedy ja. Uderza Cię to. Podobnie w Kosovie pomniki bohaterów wojennych - też młodych ludzi. Pijesz piwo z pięknym widokiem na Mostar a przed sobą masz kamień, który przypomina Ci o tym co zrobili Chorwaci. Jedziesz przez Bośnię widzisz totalnie zniszczone domy, w których nikt nie mieszka albo ślady po kulach, w których normalnie żyją ludzie (w Sarajevie widok "normalny"). Odsłonięcie pomnika Principa w Belgradzie - siłą rzeczy zastanawiasz się nad tym jakich i czemu Serbowie mają bohaterów (tyle osób uczestniczyło w tym historycznym wydarzeniu, w tym ja! btw, Karadzic np dla nich też jest bohaterem, a ostatni wyrok na niego został wydany w rocznicę tego, jak NATO zaczęło bombardowanie Belgradu - pojawia się refleksja czemu struktury takie niby prohumanitarne zabijają ludzi w tym cywilów i czy Serbowie nie mają prawa do tego, by być "radykalnymi", jak przypominasz sobie widok tych budynków. Aczkolwiek uważam, że powinien dostać dożywocie, choć to będzie dla niego dożywocie.). W sumie ja moje posty piszę na zasadzie - co w danym momencie mi przychodzi do głowy, nie redaguję tego, nie zastanawiam się co "powinno" być w takim poście. Chyba takie miałam "pobałkańskie refleksje". Bałkanów nie da się eksplorować pomijając ich historię, która zazębia się z tym co dzieje się teraz. Jest tam niesamowicie pięknie, jeśli chodzi o widoki, ale dla mnie to za mało. Dlatego właśnie nie uznaję kupowanych wycieczek tym bardziej od osób, które nie znają totalnie historii i wcale nie pokazują kraju przez jej pryzmat. Osobiście historię uwielbiam dlatego, że wszystko co jest teraz, jest to pewien ciąg przyczynowo-skutkowy. Ogólnie mam tak, że lubię wiedzieć. Ja w ogóle uwielbiam ludzi. Wiesz, jak mi było smutno, gdy nie miałam czasu z kimś dłużej pogadać, bo czasu mało, bo chciało mi się spać..? Właśnie ja miałam wrażenie, że mało pewnych rzeczy wtrąciłam, ale nie chciałam pisać o czymś co każdy wie lub ewentualnie może się dowiedzieć z bardziej kompetentnego źródła. Przygoda była super (mega śmiesznie było!), ale za krótka (do dziś jak spotykam tutaj w Polsce Albańczyka - ostatnio wczoraj np spotkałam - to mówię mu, że uwielbiam Albanię, którą w sumie mało poznałam, ale i tak zdążyłam się zakochać..). W ogóle "najgorzej" wspominam Chorwację, bo tam było tak turystycznie...Czarnogórę w sumie też tak tylko "widokowo" (naprawdę obłędne - góry i morze jednocześnie) doświadczyłam (choć np. spanie totalnie na dzikusa na leżakach na plaży z rowerem przypiętym do nogi - niezapomniane), a ja wolę tak "całościowo" - aspekt społeczno-historyczny jest dla mnie osobiście bardzo ważny. Przez Twój komentarz rozmarzyłam się...Ogólnie ja Bałkany polecam, jeśli chodzi o skupianie się na czymś mniej lub bardziej to właśnie każdy ma swoje "zajawki" tego, jak odbiera to co wokół.

      Usuń
  6. Mam w planach Bałkany. Jednak chcę tam pojechać rowerem i wrócić do Polski także rowerem. Jak zwiedzić świat to tylko rowerem. Samoloty, pociągi i samochody dla mnie nie istnieją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też bym tak chciała najbardziej, ale niestety jestem ograniczona czasowo np dojechanie do Belgradu zajęło by trochę czasu - wolałam ten czas przeznaczyć stricte na Bałkany, bo Słowację, czy Węgry przejadę kiedy indziej. Gdybym natomiast jechała na Zachód to np Niemcy mnie nie interesują zbytnio (jak dojechałam o Gorlitz i ruszyłam w Niemcy to stwierdziłam, że nie pociągają mnie, żeby je rowerowo eksplorować; wcześniej będąc w Berlinie też nie zachwycałam się; to samo mam z Włochami - dawałam im szansę 2 razy, ale nie...Aczkolwiek są tam fajne tereny, żeby je ogarnąć wybrałabym samolot). Szkoda mi czasu (i pieniędzy) na pewne tereny. Nie lubię też wracać tak samo. Tyle razy wyruszałam gdzieś z Krakowa, że pewne trasy są dla mnie już w jakiś sposób nudne, niecierpliwię się, żeby zobaczyć coś nowego. Tak, że dla mnie dojazd, dolot, żeby eksplorować fajne miejsca jest, jak najbardziej "normalny". Szkoda tylko, że nie ma lowcostów w te miejsce, które mnie interesują...Jak już zwiedzę Europę (na razie to mnie cieszy)to pomyślę o Ameryce Południowej a wtedy dolot będzie koniecznością. Tak, że ja jak najbardziej uznaję samoloty i pociągi. Daje mi to możliwość, żeby poznawać nowe miejsca a nie "tracić czas" na coś co już widziałam. Tak, że ja mam inne podejście trochę również w tym względzie, bo jednak w moim życiu jest tak, że pieniądz i czas to najwięksi terroryści. Jeśli Ty masz tego tyle jednego i drugiego, żeby tylko i wyłącznie jeździć to lucky you...Btw, w sumie ja lubię klimat wszelkich "portów" (lotniczych szczególnie). Powodzenia.

      Usuń
  7. Czyli w jakie miejsca? Twój sposób podróży jest nieco droższy od takiego ze śpiworem i namiotem. Akurat do Ameryki Południowej mnie nie ciągnie. Islandia, Norwegia, Rosja, Bałkany, głównie dzika przyroda. Ogólnie fajnie by było mieć dziewczynę podrozniczke, z którą zegnalo by się romantyczne zachody słońca. Co do Włoch się nie wypowiem, ale na Sardynii byłem i nie było tak tragicznie. Rowerem jest gdzie pojeździć, lecz ja wtedy nie miałem zbytnio jak. Jestem wrogiem komunikacji, ale nie aż takim. Po prostu nie lubię samochodów i nigdy sobie go nie kupię. Motory są ok, jestem fanem dwóch kółek. Wolę też dojechać gdzieś o własnych siłach niż korzystać z komunikacji. Nie lubię wracać tą samą drogą. Planuję trasy tak, by pominąć to samo. Wiadomo jak komuś zależy na danym miejscu i brak czasu, to wybierze samolot. Czas i pieniądze to nasi nieprzyjaciele. Aczkolwiek dla chcącego nic trudnego i można znaleźć sposoby, by temu zaradzić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem w jakie, bo na pewno w tym roku nic z tamtych terenów nie ogarnę, ale kiedyś, jak dalej będzie taka zajawka. Myślę,że będzie zawsze, bo jest od zawsze - dosłownie odkąd tata uczył mnie jeździć na rowerze, jak byłam mała i gruba.. (choć słowo "zawsze" to jedno z tych, których się boję...więc różnie może być). Ameryka Południowa ogólnie jest ciekawa. Po hiszpańsku śmigam, uroda moja, by się tam wpisała (bywałam np Brazylijką..), więc myślę, że byłoby fajnie. Pożyjemy zobaczymy...Dalekie luźne plany. Właśnie o Sardynii słyszałam, że fajna (cytując gościa z Sardynii "Rome is shit, Milan is shit you have to come Sardynia" ale nie wiem czy chodziło o walory estetyczne miejsca czy..moje, bo było "Be my guest". Bajerka taka...)...Sycylia wydaje się też fajna - nawet myślałam o tym,żeby ją objechać, ale życie to sztuka wyborów...No przyznaję, że droższy, ale..wciąż bardzo tani. Jak sobie uświadomiłam ile wydałam na Bałkany a ile miejsc widziałam (..ile zjadłam..) to było to bardzo tanie. W każdym biurze podróży, czy to specjalizującym się w wycieczkach rowerowych, czy niekoniecznie byłoby to 2 lub 3 razy droższe (..a jedzenie i tak bym musiała kupować). W Katowicach poznałam np gościa, który właśnie wyruszył na Bałkany z Polski - przejechał 3300 km w jakiś miesiąc i wydał na to 250 euro... Tak, że wiem, że się da taniej i uważam, że namiot to dobra rzecz tylko ja lubię klimat hostelowy - w sensie każde szukanie było mega absurdalne (oprócz chorwackiego - to do dość standardowe było) - nawet teraz pojawił się uśmiech na mojej buzi, jak sobie to wszystko przypominam. Poznałam też dużo fajnych ludzi, z niektórymi mam kontakt do dziś. Ale czasami chce się już napić tego piwa i potem iść spać, a tu trzeba szukać (w tych górach albańskich to przydałby się, ale nie byłoby przygody z creepy gościem, mega ciekawej kulturowo rozmowy z jego synową - ta akcja pokazała mi trochę Albanię..). Tak, że dwie strony są..Namiot trzeba wieźć(są super lekkie małe, ale drogie), więc ja jak na razie nie inwestuję w namiot, tylko w te noclegi (których można czasami nie znaleźć..). Ale jak ktoś chce super tanio to jest dobra opcja. Jak np zerknęłam kiedyś ile na Ukrainę wydałam to aż mnie to rozbawiło...tak malutko (najważniejsze: jedzenie tanie...nocleg też). Ja samochodu prawdopodobnie też nie kupię (ale nie mówię nigdy....to drugie z tych słów, których się boję..).

      Usuń
  8. Nigdy przenigdy za mnie nie wyjdziesz. Czy to teraz oznacza, że jednak się z Tobą ożenię?:-D

    OdpowiedzUsuń
  9. Ani jedno ani drugie, bo i tak się nigdy nie spotkamy prawda?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Korona Gór Polski cz.10 - Ślęża (718m npm)

21, 22 lutego 2018 Rozgrzana izraelskim (palestyńskim) słońcem postanowiłam pewnej nocy wsiąść w pociąg do Wrocławia, by mimo niebotycznych mrozów zdobyć kolejny szczyt z Korony Gór Polski - Ślężę. Zastanawiałam się, czy dam radę, czy nie zamarznę, ale mam taki okropny problem, że nie znoszę monotonii, nudy, tych samych tras. Zwłaszcza, gdy wracam z miejsc, w których kipiało od wrażeń, nowości, emocji. A tak było w Izraelu/Palestynie...Ale o tym nie tutaj...Postanowiłam, że muszę gdzieś wybyć. Zewnętrzne warunki spróbuję pokonać. Co z tego wyjdzie zobaczymy. Wsiadłam w nocny pociąg jadący 5 godzin. Pośpię...Choć w pociągu, choć 5 godzin. Zawsze coś. Nie pospałam nic...Zainfekowana rowerową przygodą do szpiku kości myślałam o kolejnej wyprawie - gdzie. W zasadzie to wymyśliłam sobie pewne miejsce, które zaczęłam czuć wewnętrznie mocno, jednak czy zewnętrznie jest to wykonalne? Chyba nie...Tak, czy siak zamiast spać zajęłam się grzebaniem w Internecie, gadaniem ze znajomymi na ten t

"Nad morze" cz.1 - Kraków-Gdańsk

 Moja najdłuższa przejażdżka rowerowa w 2014 roku to wycieczka z Krakowa na Hel. W ciągu 9 dni (dojazd + pokręcenie po okolicy) przejechałam 1087 km, więc dystans w stosunku do czasu nie jest obłędny, ale sama wyprawa w jakimś sensie była. Było to 9 dni w ciągu, których byłam odcięta od wszystkiego. Nie liczyłam czasu - dni odmierzałam "ostatnio spałam w...,wcześniej w...". Kilometrów też nie liczyłam, bo pierwotne wobec dystansu było zwiedzanie miast - w paru byłam po raz pierwszy, do kilku innych mam sentyment, więc chciałam w nich dłużej zostać. Zasadniczo była to wyprawa "na dzikusa", czyli bez planu, jedynie z celem. Nie miałam zaplanowanego żadnego noclegu, co spowodowało parę stresowych sytuacji, ale zawsze wszystko się dobrze kończyło (nawet, gdy raz noclegu nie znalazłam...). DZIEŃ PIERWSZY - 150 km Ruszyłam niewyspana...dziwną trasą - przez Dolinki Krakowskie, czym zdecydowanie nadrobiłam, gdyż nie dało się tam jechać zbyt szybko. Kierowałam się

Korona Gór Polski cz. 8 - Lackowa (997 m npm)

16 sierpnia 2017   Wstałam rano. Ruszyłam na dworzec. Jak zwykle nie spałam długo. Za mało. Cóż...Pasja wymaga poświęceń. Dla pasji można dużo - żeby tylko coś przeżyć...coś zobaczyć...gdzieś być...Może sprawdzić siebie? Wsiadłam w pociąg. Bilet kupiłam u konduktora, bo jak zwykle byłam późno na dworcu. W ostatniej chwili. Wystarczyło czasu tylko na to, żeby ruszyć na peron. Wysiadłam w Starym Sączu. Z moich obliczeń wyszło, że stąd najszybciej będzie na szlak. Chyba nie poszła dobrze mi ta matematyka... I woke up early in the morning. I did not sleep long. Too short. Ech...I went by train to Stary Sącz - it is close to the trail. I thought that is the best to leave the train there, but I think that I was wrong... Jednak trzeba do Nowego Sącza. O mało nie zostałam potrącona. Pan nie widział, bo to nie ścieżka rowerowa, to chodnik. Ścieżki nie ma, sprawdzam trasę, więc jadę chodnikiem wyglądającym, jak ścieżka. Mam wątpliwości, czy to oby nie ścieżka. Nic się nie stało